Kiedy śmiechu w komedii nie ma

"Kiedy kota nie ma..." - reż. Andrzej Rozhin - Teatr Capitol, Warszawa

Teatr był przepełniony ludźmi. Przyszli młodsi i starsi. W sali zostało zajęte każde możliwe miejsce siedzące, łącznie ze schodami. Wykupiono wszystkie wejściówki, a nawet znalazło się kilku nieszczęśników, którym nie udało się wejść na spektakl. Wydawałoby się więc, że „Kiedy kota nie ma..." będzie genialnym przedstawieniem...

Pierwsze wrażenie, jakie można było odnieść po pierwszych kilkunastu minutach spektaklu, to bardzo widoczne podobieństwo „Kiedy kota nie ma..." do pochodzącego ze Stanów Zjednoczonych pewnego rodzaju serialu komediowego zwanego sitcomem. Zastanawiałam się nawet, czy aby przypadkiem reżyser nie inspirował się jednym z nich. Andrzej Rozhin stworzył na scenie Teatru Capitol atmosferę rodem ze „Świata wg Bundych".

„Kiedy kota nie ma..." to przedstawienie o dwóch małżeństwach, w których występują problemy o tej samej naturze - dotyczące współżycia seksualnego. Akcja jest więc do znudzenia przepełniona podobnymi do siebie nawiązaniami do seksu i żartami o tej tematyce. Pozostałe komizmy słowne mające rozśmieszyć publiczność, również nie grzeszyły oryginalnością. Myślę, że nie tylko ja dałam radę domyśleć się, że gdy główna postać- Mildred- grana przez Violę Arlak mówi, że kupiła wino „dobrego rocznika", okaże się po chwili, że jest to rocznik 2013, a dostawcą jest Tesco. Nie śmieszyła także rozmowa Mildred z mężem- George'm (Piotr Cyrwus), gdy przed wyjazdem na wakacje z siostrą wydała mu ona polecenie- „zmieniaj gacie", na co on odpowiedział- „przecież wyjeżdżasz tylko na tydzień".

Idąc dalej tropem komizmu spektaklu „Kiedy kota nie ma...", dochodzimy do aspektu postaci. Są dwa powody, które przeważyły na niekorzyść również i tego elementu przedstawienia. Tak jak i żartami, kreacjami aktorskimi również nie udało się twórcom porwać widza. Bohaterowie byli tak bardzo nierealistyczni i sztuczni, że mogło to publiczność bardziej drażnić niż śmieszyć. Co więcej, aktorzy grali bardzo schematycznie- ciągle korzystali z tych samych środków wyrazu: frazowania, tonu głosu, mimiki, gestów. Wszystkie postaci stworzone przez nich były przesadnie przekoloryzowane. Najśmieszniejsze jednak to, że te same postaci opowiadając, same również próbowały czasem coś ubarwić. Mamy w takim momencie karykaturyzację do potęgi drugiej - ciężkostrawny pomysł reżysera.

Gdyby nie przewidywalność tej komedii, gdyby nie to, że po dwudziestu minutach nic już nie było w stanie zaskoczyć, myślę, że pomimo wszystko mogłoby być nawet trochę śmiesznie. Doszło jednak do swoistego absurdu - w komedii sytuacyjnej zabrakło prawdziwego komizmu sytuacyjnego. Niestety... Zamiast wyjść z dobrym humorem po spektaklu pozostałam z lekkim niesmakiem, dalej szumiącą w uszach kiepską muzyką rodem z dożynek, która była puszczana w przerwach między scenami oraz z wieloma pytaniami zaczynającymi się od słowa „dlaczego?".

Kornelia Grzelecka
Dziennik Teatralny Warszawa
11 grudnia 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia