Kim jesteś, Woyzecku?

"Woyzeck" - reż. Piotr Cieplak - Teatr Narodowy w Warszawie

Piotr Cieplak zaryzykował wystawiając Woyzecka, nieukończony dramat Georga Büchnera. Ryzyko to związane jest z pewnego rodzaju naiwnością reżysera, jego niezachwianą wiarą, że człowiek nie musi wcale popełniać zła, że to, co ludzkie w ostatecznym rozrachunku samo się obroni.

 Spektakl Cieplaka mówi o tęsknocie za światem, w którym wszystko nazwane jest po imieniu, gdzie dobro jest dobrem, a za popełnione zło czeka złoczyńcę surowa i sprawiedliwa kara. Taka perspektywa widzenia problematyki dramatu została wzięta przez reżysera w nawias baśniowej konwencji. Należy jednak zadać pytanie: czy baśniowe ujęcie dramatu Büchnera nie stało się dla twórców inscenizacji zadaniem zbyt karkołomnym, niemożliwym do wykonania?

W spektaklu wszystko zmierza do scalenia i przywrócenia porządku rzeczywistości. Cieplak czyni to wbrew tekstowi Woyzecka, próbując przedstawić trochę inną, bardziej ludzką, twarz bohaterów.

Maria (Zuzanna Saporznikow) nie jest filozofującą nierządnicą, Marią Magdaleną kpiącą ze słów przebaczenia Jezusa, tylko po prostu zwykłą dziwką. Tamburmajor (Oskar Hamerski) nie jest wcieleniem siły i brutalności wojny, ale jedynie zwykłym chamem, który rozładowuje na Marii swoją chuć, skumulowaną za ogrodzeniem koszar. Dziad (Mariusz Benoit) jest tylko nudnym Żydem, podającym tekst Apokalipsy św. Jana do wtóru akordeonu, zamiast mistycznym, starotestamentowym prorokiem, zapowiadającym Apokalipsę słuchającym go widzom.

Kapitan (Jerzy Radziwiłowicz) i Doktor (Paweł Paprocki), nie mają nic wspólnego z inżynierami dusz ludzkich, dla których „klasyczne" wartości jak: dobro, prawda, miłość – stają się istotą grzechu. Obaj nie niosą ze sobą aury demonizmu i makabrycznego uroku unicestwienia, pozostaje w nich jedynie pustka i pretensjonalna maniera gry. Może są oni właśnie tacy, by stworzyć kontrastujące tło dla Woyzecka?

ZBRODNIARZ, CZY BOHATER?
Trzydziestoletni Fryderyk Jan Franciszek Woyzeck, postać wykreowana przez Cezarego Kosińskiego, jest sympatycznym i budzącym zaufanie człowiekiem. Trochę pierdołowaty, z dobrotliwym obliczem ciury obozowej, z prostotą, ale bez naiwności, przyjmuje to, co go spotyka. Cieplak celowo nie wyposaża Woyzecka w przymioty charakteru, które wyróżniałyby go z tłumu postaci, ponieważ chce, aby stał się on zwykłym szarym człowiekiem – szeregowcem codzienności. W przedstawieniu jest on wyłącznie „żołnierzem i strzelcem drugiego regimentu, drugiego batalionu, czwartej kompanii", który zameldował swoje przybycie dnia 15 lutego 2020 roku na deskach Teatru Narodowego w Warszawie.

Reżyser chcąc opowiadać świat, w którym porusza się Woyzeck, wyprowadza go z dźwięku i półmroku. Świat ten lokuje w przestrzeni wrażliwej na ruch. W nim każda gwałtowność, brak zachowania umiaru, kojarzyć się może z grubiańskim zachowaniem barbarzyńcy, który wtargnął na teren rajskiego ogrodu, by niszczyć od środka to, co niewinne i piękne. Każdy wulgaryzm, padające na scenie, brzmi bardzo soczyście, i sztucznie, jakby celowo miał zostać użyty, aby podkreślić nieprzystawalność słowa do wykreowanego przez reżysera świata. Nie ma jednak w tym świecie czego niszczyć, ponieważ nic w nim nie ma szans się zakorzenić i wzrosnąć.

Cieplak uparcie wprowadza widzów w atmosferę niesamowitości i grozy. Robi to poprzez wzmocnienie dźwięku dudnienia kroków i rozsnucie na scenie rozproszonego, białego światła. Ta atmosfera, która przynależna jest najmroczniejszym baśniom braci Grimm, a w którą reżyser chciałby ubrać dramat Büchnera, nie najlepiej sprawdza się na scenie Bogusławskiego. Brak kameralnej przestrzeni, wykluczenie bliskość widza, buduje ogromny dystans, którego nie sposób sforsować. Z tych przyczyn wkrada się do przedstawienia chaos. Trudno jest bowiem wyczuć intencje reżysera, scenografa, kompozytora, aby stwierdzić, co właściwie artyści chcieli przekazać widzom. Obserwując niezazębiające się z sobą sceny i rozproszoną akcję, zadawałem sobie nieustannie pytania: po co powstał ten spektakl? z jakich powodów? Nie znajduję na nie odpowiedzi po dziś dzień. Jedynie odnieść można wrażenie, że w czasie adaptacji tekstu poszczególnych scen, reżyser, z poczucia bezradności, wyrywał kartki z egzemplarza, miął je, i wyrzucał do kosza.

Twórcy przez cały spektakl gorliwie obstają przy tym, aby efekt baśniowej niesamowitości i grozy mógł istnieć na scenie. Chociażby w warstwie słownej. W związku z tym, reżyser zdecydował się dodać do tekstu Büchnera fragmenty opowiadania Hansa Christiana Andersena pt. Szczęśliwa rodzina. Prezentuje je Babcia (Sławomira Łozińska). Są to najlepsze chwile inscenizacji, kiedy Sławomira Łozińska pojawia się na scenie i doskonale, poprzez słowo, buduje tempo spektaklu, opowiadając widzom, jak swoim wnukom, bajkę o rodzinie ślimaków.

Dobrotliwym tonem głosu snuje de facto opowieść o pełzającej zagładzie, której ofiarą są zwykli szarzy ludzie, przyrównani do ślimaków. Wierzą oni niezachwianie w mit, że władza uchroni ich przed zniszczeniem. W jej opowieści pełzająca zagłada zostawia ślad jak ślimak. Te miękkie i lepkie stworzenia, które wloką ze sobą swój dom, nabierają z czasem świadomości pożądanego przez elity władzy smakołyku. Rarytasy bez nóg opuszczają swoją kryjówkę, którą dotychczas znajdowały pod szerokim liściem łopianu. Ruchem niespiesznym, robaczkowym, podciągają swoje ciała do dworu, gdzie zostaną ugotowane i wyłożone na srebrny półmisek po to, żeby zostały zjedzone.

To marzenie każdego dobrze wychowanego mięczaka, by dać się skonsumować, wrasta w tekst Büchnera. Tu i tu człowiek poddawany jest dziwnym zniewalającym wpływom władzy, która ma moc stwarzania nowego przedstawiciela gatunku ludzkiego. Jednakże obecność Woyzecka na scenie, któremu reżyser na siłę doszył rolę ślimaka, nie przynosi żadnego przełomu, nic się specjalnego nie wydarza – tylko z dobrotliwą miną fajtłapy Woyzeck morduje Marię, odgrywając (po trzykroć) rolę narzuconą mu przez Büchnera.

Przypominam sobie ten zabieg potrójnie zadawanej śmierci. Zastosowała go Agnieszka Glińska w Sztuce bez tytułu Antoniego Czechowa, kiedy w 2009 roku uśmiercała w taki sposób Michała Płatonowa (Borys Szyc). Reżyserka wówczas nadała śmierci wiejskiego nauczyciela wymiar epicki, wręcz operowy. Tutaj, niestety, zadawana śmierć jest tylko teatralną sztampą, kopią tamtego wydarzenia, szukaniem sposobu efektownego zakończenia przedstawienia i usilnym dążeniem do zamknięcia wątków, które powinny zostać otwarte.

SŁOWO CIAŁEM SIĘ STAŁO?
Cieplak bez wątpienia zaufał słowu, którego z premedytacją nie inscenizuje. Gdy w spektaklu słowa zaczynają składać się w konkretny obraz, wychodzić poza nawias estetyki sceny, rutyny przeżywania – zostają przez reżysera utrącone, odcięte od reszty spektaklu i pogrzebane. W centrum pozostaje tylko Woyzeck i pustka świata, która go otacza, wycięta przez zmatowiałe lustra, ograniczająca horyzont sceny.

Piotr Cieplak nie przejmuje się tym, że jego intencje reżyserskie mogą zostać niezrozumiane, albo będzie odebrany przez publiczność jako naiwniak, który tworzy nudną współczesną baśń, pogrążoną w półmroku. Jest zadowolony z siebie i cieszy się jak Woyzeck biorący udział w wielobarwnej rewii karnawałowej z wodzirejem – ptakiem z Ulicy Sezamkowej. Reżyser swoje zadowolenie i uśmiech przekłada na Woyzecka, pokazując jego ludzkie oblicze?

Bartosz Rosenberg
subiektywny.wordpress
25 marca 2020
Portrety
Piotr Cieplak

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia