Kleczewska już nie skandalizuje

\'Marat-Sade" - reż: Maja Kleczewska - Teatr Narodowy

Doczekaliśmy się w Warszawie narodowej sceny na europejskim poziomie. Dowodzi tego "Marat/Sade", sztuka Petera Weissa, w ujęciu, które zaproponowała Maja Kleczewska.

Młoda reżyserka ostatecznie zrzuca z siebie etykietkę skandalistki, chociaż jej spektakl igra z wytrzymałością widzów. Skoro trzy miesiące temu mieliśmy w Narodowym klasyczne arcydzieło - "Umowę" Marivaux w reżyserii Jacques\'a Lassalle\'a, a teraz przyszedł czas na odważny artystyczny eksperyment, to teatr prowadzony przez Jana Englerta dobrze wypełnia swoją misję. 

Nieludzki teatr Mai Kleczewskiej
 

Znakomity "Marat/Sade" kończy niezwykle udany sezon warszawskiego Teatru Narodowego. Najmocniejszym ze swych dotychczasowych przedstawień Maja Kleczewska wystawia się na strzał. I bada granice teatralności w ramach dzisiejszej repertuarowej sceny. 

Po poprzedniej premierze Kleczewskiej, zrealizowanych w ubiegłym roku w opolskim Teatrze Kochanowskiego "Opowieściach Lasku Wiedeńskiego" Odona von Horvatha, pisałem, że to najbardziej radykalny ze spektakli Kleczewskiej. Piekielne wrażenie robiła w tej inscenizacji choćby celowo przeciągnięta ponad miarę, trudna do wytrzymania dla nieobeznanego z obrazami o takiej sile widza, sekwencja linczu na niejakiej Emmie (Aleksandra Cwen), którą to postać reżyser dopisała do tekstu, ustawiając ją w roli obcego, nie do zaakceptowania przez przywykłe do przestrzegania mieszczańskich norm społeczeństwo. 

Niedzielna premiera "Marata/Sade\'a" każe zapomnieć o deklaracji sprzed roku. Inscenizacja legendarnego tekstu Petera Weissa stanowi nie tylko eksperyment Kleczewskiej, o czym mówiła sama w wywiadzie dla "Kultury", ale nowe otwarcie w jej teatrze Zdecydowany gest artystki zasługuje na szacunek, bowiem zarówno Kleczewskiej, jak i szefom Teatru Narodowego nikt nie będzie mógł odmówić odwagi. "Marat/Sade" mocno zmienia dotychczasowe wyobrażenie o kanonie pokazywanym właśnie w Teatrze Narodowym. Na oścież otwiera drzwi ku teatrowi pragnącemu zrzucić z siebie wszelkie związane z teatrem ograniczenia Wystawia przy tym na próbę publiczność, nienawykłą do podobnych godzących we własne dobre samopoczucie działań. 

Efekt da się przewidzieć. Już podczas premierowego seansu przedstawienie zbierało skrajne oceny. Na niektóre sekwencje widownia reagowała nerwowym śmiechem, podczas innych wychodziła z sali. Czasem też próbowała przerywać aktorom pojedynczymi oklaskami Otarliśmy się o skandal, choć do skandali nie jesteśmy przyzwyczajeni W wywoływaniu ich nie mamy wprawy, więc "Marat/Sade" na szczęście utrzyma się na afiszu narodowej sceny. A jednak nie mam złudzeń - przez gros krytyków i widzów inscenizacja Kleczewskiej zostanie odrzucona. Pojawią się na powrót pytania o granice reżyserskiej wolności i o to, czy zezwalając na takie projekty, Teatr Narodowy właściwie wypełnia swą misję. Tymczasem sądzę, że "Marat/Sade" Mai Kleczewskiej wpisuje się w nią niemal idealnie Gdzie mają się pojawiać nowe próby definiowania klasyki współczesności (a do niej niewątpliwie należy sztuka Petera Weissa) i granic teatralności, jak nie na narodowych scenach? 

Teatr wyśmiany 


Maja Kleczewska wystawia się na strzał, bo chociaż "Marat/Sade", dzięki scenografii stale współpracującej z reżyser Katarzyny Borkowskiej, mieści się w estetycznym kodzie dotychczasowych jej inscenizacji, ostentacyjnie zrywa z tym 

wszystkim, za co grono apologetów zwykło wychwalać młody polski teatr. W świetnym "Makbecie" artystka zamykała tragedię Szekspira w ciasnych ramach polskiego półświatka, dając tym samym ostry komentarz do naszej rzeczywistości W kaliskim "Woyzecku" pokazywała świat zdegradowany, mający jednak wiele punktów wspólnych z tym, co widzą za oknem mieszkańcy Polski B, C czy raczej Z. Nawet w "Opowieściach Lasku Wiedeńskiego", gdy zło rozlało się najszerszym strumieniem, nie brakowało konkretnych adresów, co zresztą zakończyło się niezawinioną przez autorkę medialną awanturą na regionalną skalę. 

Natomiast "Marat/Sade" demonstracyjnie odchodzi od modelu teatru, pod sztandarami przeróżnych ideologii chcącym opisać polityczny i społeczny krajobraz. Jest wypowiedzią absolutnie wolną od doraźności, wyrzekającą się choćby śladów publicystyki Wysiłek Kleczewskiej i nieprawdopodobna praca współtworzących widowisko aktorów zmierza do określenia nowych granic, wyznaczających kres teatru, a początek uczestnictwa we wspólnym procesie poznawania zamkniętego świata izolowanych w Charenton czy gdzie indziej bohaterów. 

Niemal od początku znajdujemy się bowiem za murami szpitala dla obłąkanych. Nie ma markiza de Sade\'a, gdyż Kleczewska chce najwyraźniej zmienić także nasze wyobrażenie o dramacie Weissa, rozgrywanym jednak zazwyczaj jako chory pojedynek obu ujętych w tytule protagonistów. Jest postać nazwana "pacjentką, która miała pana de Sade\'a, ale nie gra", czyli wychodząca przed kurtynę i zwracająca się wprost do publiczności Danuta Stenka. Postarzona charakteryzacją aktorka przytacza opis de Sade\'a. Już rozumiemy, że o jakimkolwiek wcieleniu w jego rolę, próbie transformacji nie może być mowy Warszawski "Marat/Sade" portretuje bohaterów zrównanych w szaleństwie traktowanym zarówno metaforycznie, jak i dosłownie jako choroba. Wszystko, co za chwilę zobaczymy, można uznać za absurdalne przedstawienie garstki wariatów, ale lepiej chyba za projekcję ich chorej imaginacji. To w niej do życia powołany zostaje Marat (Paweł Paprocki), Karolina Corday (Patrycja Soliman), Simona Evrard (Beata Fudalej) i wielu innych, których nie sposób uważać wyłącznie za statystów w inscenizacji. Jest także przedstawienie w Narodowym prześmiewczą opowieścią o teatrze z jego niedostatkami, ograniczeniami i kłamstwem. Od pierwszej sceny znajdujemy się w zamkniętej 

ścianami z luster, olbrzymiej, wyłożonej drewnianą klepką przestrzeni, w istocie w sali prób, w której wariaci z Charenton próbują swój teatrzyk. Spektakl co chwila wypada z ram, jakby nikt nie przygotował scenariusza, a całość opierano tylko na luźnych skojarzeniach. Aktorzy raz po raz wychodzą z ról, przysiadają pod ścianami i wcale nie kwapią się, aby do nich powrócić. W serii upiornie śmiesznych miniaturowych sekwencji Kleczewska wyszydza teatr z jego sztywnym podziałem na aktorów, reżysera, odbiorców. Całość rozłazi się, roztapia w nic nieznaczących gestach i manifestacjach. Simona wnosi pustą wannę, Karolina zamierza się nożem na Marata, ale ruch zastyga w powietrzu. Finał, który doprowadziłby do jasno brzmiącej konkluzji, jest zatem absolutnie niemożliwy. 

Zbrukana opera 


"Marata/Sade\'a" w Narodowym otwiera muzyka. Kleczewska wraz z kompozytorką Agatą Zubel czynią z przedstawienia bez mała oratorium. Zbiorowe partie chóru pacjentów układają się a to w melorecytację, a to w rytmiczne skandowanie. - Niczym w operze dzieło rozpoczyna fortepianowa uwertura w wykonaniu Macieja Grzybowskiego. Muzyka Zubel jest nerwowa, łamiąca tempo i rytm - stanowi doskonałe wprowadzenie w chorą świadomość bohaterów. 

Najbardziej efektowne sekwencje też biorą się z muzyki. Najpierw rozbrzmiewa aria z "Toski" Pucciniego jako ilustracja do obłąkanego tańca pacjentów. Trzymają w ramionach manekiny - odbicia swych towarzyszy, by potem je zabić. Fragment jest podejrzanie piękny, celowo skażony kiczem, a jednak niesie gorzką diagnozę. W każdym - zdaje się mówić Kleczewska - tkwi niewyobrażalne zło. Każdy jest w stanie popełnić niewyobrażalne zło. 

Taniec z manekinami trwa długo, ponad wytrzymałość widzów. Podobnie z arią przebranej w bajeczną 

barokową suknię Rossignol (Wiktoria Gorodeckaja), która pojawia się tuż po śmiesznej, ale i wzruszającej scenie ślubu Karoliny i Duperetta (Marcin Przybylski). Oboje występują w niej nago, ale trudno doszukać się w tym chęci szokowania widowni. Idzie raczej o podkreślenie niewinności obojga. 

Prawdziwą próbą dla publiczności stanie się dopiero finał. Marat obwołał się już dyktatorem, pacjenci z Charenton, zbici w jedną masę, zaczynają swoją paranoiczną musztrę. Te same mechaniczne gesty, ostro skandowane słowa. Znowu i jeszcze raz. I od nowa, od nowa, od nowa. Trwa to ponad 20 minut. Publiczność chichocze, klaszcze, wychodzi. Na scenie Narodowego obserwujemy zaś ostateczne wynaturzenie dobrze pomyślanej ideologii, narodziny zdolnego do wszystkiego motłochu, pierwsze chwile totalitaryzmu. A także - kiedy traktować rzecz w kategoriach czystego teatru - próbę zbadania jego granic, po przekroczeniu których teatr przestaje być teatrem. Maja Kleczewska z pełną świadomością tworzy obraz naznaczony chorym pięknem. Wyłania się z niego teatr nieludzki, nie do wytrzymania. Nie chciałbym takich momentów oglądać zbyt często, ale nie da się ich zignorować. Ze sceny Narodowego padło pytanie, jakie w teatrze zadaje się bardzo rzadko. 

Narodowy wyznacza trendy 

Za uczynienie bohaterem zbiorowości Kleczewska płaci swoją cenę. W premierowym spektaklu widać zarysy ról Stenki i Paprockiego, ale nikną one w idealnie zestrojonych działaniach zespołu. Wybrzmiewa elegia Stenki o niezgodzie na umieranie, da się dostrzec figurę Marata-Chrystusa, a jednak pojedynek racji nieomal nie istnieje. 

Mimo to spektakl robi piorunujące wrażenie, zmuszając do zajęcia stanowiska za lub przeciw, dróg pośrednich nie ma. Teatr Narodowy zamyka nim wyjątkowy sezon. Pokazał w nim gorzkie ,Wiele hałasu o nic" Szekspira w reżyserii Macieja Prusa, wstrząsającą "Ifigenię" Antoniny Grzegorzewskiej, ironicznie inteligentną "Lekkomyślną siostrę" Agnieszki Glińskiej. Dał wreszcie spektakl, który wciąż mam za arcydzieło. W "Umowie" Jacąues Lassalle pokazał, jak nowocześnie czytać zapomnianą klasykę, wciąż odwołując się do kanonu wysokiej kultury sprzed wieków. Odkrył drugie i trzecie dno salonowej komedii Marivaux, ukazując ukrytą w niej truciznę. 

Obie premiery dzielą trzy miesiące. Powie ktoś, że adresowane są do skrajnie różnego odbiorcy, że ci, których zachwyciła "Umowa", muszą odrzucić "Marata/Sade\'a" i odwrotnie. Nic z tych rzeczy. Wprowadzenie na afisz obu tych tytułów, w dodatku w takich właśnie ujęciach, uważam za triumf dyrektorskiej strategii Jana Englerta. Nie ma nic złego w tym, żeby Teatr Narodowy miał dwie twarze. Pierwsza jest nowocześnie klasyczna, druga wyważa drzwi. Obie poznawać warto i trzeba. Wtedy, jak dzisiaj, Narodowy zasieje ferment. Będzie pierwszą sceną kraju. Za coś takiego można zapłacić cenę chwilowego odrzucenia. 

"Marat/Sade" to trzynasty spektakl w dorobku Mai Kleczewskiej. 

Spektakl Kleczewskiej niemal idealnie wpisuje się w misję Narodowego. Gdzie mają się pojawiać nowe próby definiowania klasyki współczesności, jak nie na narodowych scenach? 

"Marat/Sade" ostentacyjnie zrywa z modelem teatru, pod sztandarami przeróżnych ideologii usiłującym opisać polityczny i społeczny krajobraz. Jest wypowiedzią wolną od doraźności. 

Maja Kleczewska tworzy obrazy naznaczone chorym pięknem, łamie rytmy, zmienia konwencje. Wyłania się z tego teatr niecodzienny, dla wielu nie do wytrzymania. A jednak absolutnie nie da się go zignorować.

Jacek Wakar
Dziennik
10 czerwca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia