KOD-uchy kontra PiS-iole?

"Krakowiacy i Górale" - reż. Michał Kmiecik - Teatr Polski w Poznaniu

Podejrzewam, że jeśli polityczna wrzawa wokół Polski lub w Polsce przycichnie albo zamilknie, poznański spektakl "Krakowiaków i Górali" w Teatrze Polskim nie będzie miał już większego sensu. A w każdym razie stępi się jego wymowa lub rozpłynie w ogólnikowym przesłaniu. Za sprawą teatralnego finału, który kończy się "ulicznym kryterium". Ale o nim później.

Scenografia Justyny Łagowskiej ma umowno-aluzyjny charakter i zapewne chce być grą-zabawą we współczesną rzeczywistość, sparodiowaną czy groteskowo wykrzywioną. Nie ma więc na scenie namiastki wiejskiej sielanki, teatralnych gór i lasów. Jest za to zdegradowana rzeczywistość wielkomiejska, bo tylko w tej przestrzeni toczą się w Polsce ostatnio spory i walki, a ściślej - w mediach i na ulicy. A zresztą Podkarpacie (z tradycyjnymi krakusami i góralami) nie bardzo nadaje się jako miejsce akcji, bo wiadomo czyj to bastion, za to w sam raz na miejsce gorącego sporu nadaje się stolica albo może nieco skromniej - postępowa jej część wraz z zapleczem. Stąd wyświechtane jej "atrybuty": palma i tęcza na scenie oraz elementy skateparku: pochyłe metalowe rampy - jako ludyczna przestrzeń wolności "młodych, wykształconych i z wielkich ośrodków". Przy okazji scenografka podjęła też grę z Bogusławskim, stąd właśnie zamiast górskich zboczy - owe metalowe stoki skateparku, zamiast koła młyńskiego - coś pośredniego między warszawską tęczą a owym kołem, a zamiast wierzby z I sceny "Krakowiaków" - warszawska palma, która rozmięka i obala się, gdy przyjaciel Stacha "podleje" ją, załatwiając swą potrzebę fizjologiczną.

A MOŻE "CHŁOPCY Z PLACU BRONI"?

Od początku miało być więc groteskowo, ironicznie, może nawet zabawnie, ale jest niestety szaro-buro i ponuro. Scena odarta z kulis, "brudne" gołe ściany, "brudne" i "brzydkie" metalowe pochylnie, jakieś stare krzesła i ruchome "mansjony", w które zamieniają się parokrotnie odwracane tyłem skateparkowe pochylnie. "A to Polska właśnie" - chciałoby się zapytać? W sumie: połączenie instalacji z konstruktywizmem. Ale nawiasem mówiąc, gdyby tak nawiązać do dwóch pierwszych inscenizacji "Ślubu" (z Gliwic i Paryża), można by tę sztukę Gombrowicza z równym powodzeniem zagrać i w tej scenografii. Zamiast śmietnika i cmentarza cywilizacji - byłby wielkomiejski śmietnik nowoczesności. Ale Bogusławski pasuje tu jednak jak pięść do nosa. W paru miejscach inkrustowano go patetycznym farszem - monologami z jego innej, poważnej sztuki. W efekcie całość staje się mieszanką ponurej groteski czy może teatru absurdu i romantyczno-narodowej dramy. A wszystko jakieś ciężkostrawne, nudne i w poetyce brutalistów.

Skoro wszystko na scenie toczy się w skateparku (na wierzchołku pochylni-gór pojawiają się górale i potem zjeżdżają w dół na własnych tyłkach), można zaryzykować twierdzeniem, że być może ta Polska - w wizji Michała Kmiecika - strasznie jest zdziecinniała zarówno w swej życiowej trywialności, jak i w sporach, w patetycznej pozie i tym swoim "hejże na Soplicę". A zatem z równym powodzeniem można by w tej przestrzeni scenicznej zagrać... "Chłopców z Placu Broni". Też byłoby starcie dobra ze złem, demokracji i wolności z autorytaryzmem i przemocą braci Pastorów. Może więc zamiast Bogusławskiego sposobniejszy byłby dla Kmiecika Molnar dla wyrażenia jego własnej wizji współczesności i antycypowania przyszłych wypadków?

SPÓR O BASIĘ-DEMOKRACJĘ

Interpretowano już farsę Bogusławskiego rozmaicie; pisano, że pod postacią krakowiaków kryją się Polacy, a pod postacią górali - Moskale. Potem usiłowano mówić, że to sztuka o potrzebie narodowej zgody. Ale przecież widać czarno na białym, że "Krakowiacy i górale" nie są w stanie unieść tego wzniosłego apelu (i zresztą po co?) i nie nadają się do ukazywania zarówno podziału Polaków (przecież to banał, że takowy istnieje i że dwie strony się na siebie od dawna naparzają), jak i sporów o Basię-demokrację czy o wolność wyboru dla Basi. Zresztą, kto tu w tym przedstawieniu jest kim? Czy górale to platformersi, którzy dostali w kość, ale nadal chcą mieć Basię, czy też górale to "ponure mohery", które chcą pognębić nowoczesnych postępowców i wziąć odwet na miłujących zgodę oraz wolność Basi platformersach? A kimże mogą być krakowiacy?

Czy spór o pannę Basię, te utarczki i boje o nią, cała ta ponuro-groteskowa historyjka sceniczna to nasz życiowy banał, pośród którego tylko czasem dochodzą do głosu sprawy ważne? Czy to chce powiedzieć reżyser? Wydaje się, że niekiedy stara się odziać banał w głębszy sens, w jakieś aluzyjno-alegoryczne szaty. Owa Basia, o którą zabiega dwóch jej zalotników, co w rezultacie przeistacza się niemal w "wojnę domową", staje się z woli reżysera jakby alegorią demokracji. "Postępowy" Stach chce, by Basia mogła swobodnie wybierać (oczywiście tylko jego), a więc by była uosobieniem "demokracji", zaś "autorytarny" Bryndas (któremu Basię-demokrację zadekretowano z woli macochy) chce, żeby była sprawiedliwość "po naszej stronie". Obaj wyszarpują sobie dziewkę-demokrację, która rzuca się wściekle na obiecanego, ale wreszcie flaczeje jak lalka-szmacianka, zdemolowana i przez "postępowca", i przez "twardego konserwatystę". Takich zapadających w pamięci scenek jest jednak niewiele w tym monotonnym przedstawieniu.

WOJNA DOMOWA

Swego czasu szef Nowoczesnej proponował, by przeciwko PiS organizować się w mediach społecznościowych i wychodzić na ulicę okazując bunt. Z kolei Schetyna miał groził "na taśmie", że wyprowadzi na ulice Brukseli milion ludzi przeciwko władzy. Pojawiły się więc plotki, że Prezes apelował, by w razie potrzeby jego ludzie byli gotowi do zwoływania kontrdemonstracji. Może na takie "dictum acerbum" zareagował iście hiobowo Maciej Maleńczuk, wieszcząc, iż "kolejne demonstracje zostaną zaatakowane przez bojówki. Grozi nam nie wojna, lecz bójka domowa (...) w ruch pójdą pały czy podróby bejsbolowych kijów. () Na naszej ulicy pojawią się opancerzone pojazdy". Zupełnie jakby Maleńczuk oglądał poznańskie przedstawienie.

Starcie krakowiaków i górali wygląda bowiem w tym spektaklu jak miniaturowa bitwa pod Kurskim, pardon: pod Kurskiem. Oto ludzie-czołgi nacierają na siebie (ich torsy "opakowane" są w kartonowe pancerze ze sterczącymi z przodu długimi lufami). To ciężkie starcie ma kompromitować, ośmieszać obie skłócone strony, ale tak nie jest, bo owa sekwencja - dowodząca, że "reżyser ma pomysły" - wygląda raczej jak scenka rodem z teatru szkolnego, a co najwyżej jak "ciężki" kabaretowy gag. Wcale więc nie śmieszy, chociaż potem jest trochę lepiej, bo uczestnicy bitwy wyrywają ze swych korpusów lufy czołgowe i okładają się nimi jak maczugami albo sztachetami.

Z MOTYKĄ NA SZANIEC

Na wszelki wypadek reżyser podparł się historią i figurami historyczno-alegorycznymi. Osadził więc farsę Bogusławskiego w kontekście wielkich wydarzeń związanych z panią Targowicą (król Poniatowski w damskim wydaniu) oraz panną Rewolucją (Marianna) i panną Insurekcją (Kościuszko jako krakowianka). Tym samym uruchomił jakby uniwersalne pojęcia, takie jak zdrada, rewolucja, walka o wolność i demokrację. Ale kwestie wypowiadane przez te postacie brzmią papierowo, patetycznie, umykają uwadze, nie bardzo wiadomo, co znaczą i jaki jest ich głębszy sens. I po co w ogóle doprawianie sensów i windowanie znaczenia utworu. (Nota bene francuska Marianna może tu być równie dobrze słynną bojowniczką o wolność Trembowli, też przedstawioną na obrazie - jak w przedstawieniu - z nagą piersią.)

W pewnym momencie, już pod koniec spektaklu, z ruchomych elementów skateparku wzniesiony zostaje na całej szerokości sceny wielki szaniec (albo trybuna lub cokół), a na nim - władza i idee, czyli król Poniatowski, polska Marianna (wolność) i Krakowianka (insurekcja). Czy te dostojne figury stoją na szczycie bastionu rewolucji i walki o wolność i demokrację? Czy to raczej okopy Świętej Trójcy, czyli władzy, która tylko podpiera się hasłami zmiany, sanacji itd.? Może ów król Poniatowski to - w wizji reżysera spektaklu - aluzja do... PiS-u tłamszącego biedną demokrację oraz wolność? A może boczne figury z lewa i z prawa, owe alegorie - w domyśle: demokracji i wolności - to tylko puste hasła, którymi z kolei dla niepoznaki dzisiejsi Targowiczanie usiłują osłaniać swoje bezecne cele? Ot, w głowie się kręci do tego natłoku i głębi możliwych interpretacji, które jak perły rzuca nam pod nogi reżyser. Kto jednak w realu jest kim? I o jakiej wolności i demokracji myślimy czy mówimy, jakiej bronimy czy jaką realizujemy? Czy słowa: demokracja i wolność to nie są często żenujące liczmany? No cóż, kiedy jedni krzyczą dziś o putynizacji polityki, inni - na odwrót - mówią o Targowicy w Brukseli lub rządzie na wychodźstwie. Obie strony zdążyły już poprzyklejać sobie łaty.

A może ten teatralny bastion - to świat polityki, idei i ideologii, symboli, autorytetów i celebrytów, który potem zostaje usunięty (zmieciony) po to, by na scenę mógł wkroczyć po prostu naród, społeczeństwo, mające już dość aż tak absurdalnych podziałów i demagogii? Głupich podziałów, bo same podziały ze swej istoty nie są jeszcze żadnym złem. Może więc finał to taka teatralna utopia pozytywna? Chyba jednak wątpliwe, by taki właśnie miał zamiar reżyser, ale przecież wykluczyć tego nie można.

NALEŻY SIĘ BAĆ?

Nikt nie ukrywa głębokiego podziału w Polsce na "krakowiaków" i "górali". Jedni i drudzy - mam na myśli zwykłych obywateli, bo to oni ukazują się w finale z flagami - wierzą, że bronią demokracji. Zarówno ci, którzy chcą, "żeby było tak, jak było", jak i ci którzy wierzą, że w imię demokracji dokonuje się dobrych zmian (jak to ujął Kornel Morawiecki). Kim więc są owi demonstranci w finale: tymi pierwszymi czy tymi drugimi? A może to jakaś próba katastroficznej wizji, kiedy wszystko się wywraca, następuje ogólny chaos, a ulica w niekontrolowany sposób demonstruje, że może zadecydować o wszystkim. O czym - tego nie wiadomo.

Ale najpierw widać rozgorączkowany tłum manifestantów jeszcze za barierkami. A skoro za barierkami, to chyba przeciwny władzy, ale może - na odwrót - stojący za "rewolucyjną" władzą, bo usuwający barierki, a więc demolujący ład prawny i porządek (he, he, he)? Na dwoje babka wróżyła. Manifestanci krzyczą, skandują i machają flagami, a potem prą do przodu. Po czyjej stronie? Po co? O co im chodzi? Nie wiadomo. Reżyser też nie wie? Czy o to właśnie mu chodziło, żeby tak to pokazać? Z ironią. Pewnie to jednak manifestacja przeciwko władzy, bo na jej czele znalazł się nagle całkiem przypadkowo Bardos - elektryk, ten polski specjalite de la maison od sprzeciwu wobec władzy (wszak eksprezydent-elektryk obiecał niedawno, że jak będzie trzeba, znów stanie na czele i poprowadzi - ma się rozumieć - jak Marianna). Byłżeby więc teatr wyrocznią, wnikliwą antycypacją? Już się boję.

PO "KRAKOWSKU" I PO "GÓRALSKU"

Przedstawienie to - z założenia przecież groteskowe, a już na pewno z groteskowymi sekwencjami - powinno być prześmiewcze i wzbudzać śmiech, tymczasem budzi wzruszenie ramion swoją płaskością i naiwnością, godną szczerej i młodzieńczo zaangażowanej szkolnej inscenizacji. Albo "propagandówki" koncesjowanego (jak ktoś nazwał Kmiecika) buntownika. Choć może momentami bywa ten spektakl zamierzoną parodią strachów, podobnych do tych, jakie snuł z powagą cytowany artysta. Czyżby reżyser przewidział wykwit wizji roztaczanych przez rodzimych Tyrezjaszy? Oczywiście można też przyjąć, że jego spektakl stara się kpić z naparzania się na siebie dwóch współczesnych "plemion", ale ani to myślowo odkrywcze, ani teatralnie oryginalne. Właściwie gdyby nie finałowa scena, którą w dodatku każdy może rozumieć, jak chce, po "krakowsku" i po "góralsku", byłby to spektakl w gruncie rzeczy bez wyrazu i większego znaczenia.

Błażej Kusztelski
Materiał nadesłany
11 lutego 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia