Kolejny sukces Opery Wrocławskiej

"Kobieta bez cienia" - reż.Hans-Peter Lehmann - Opera Wrocławska

"Kobieta bez cienia" w reż. Hansa-Petera Lehmanna w Operze Wrocławskiej.

Gorącą owacją i wielokrotnym podnoszeniem kurtyny przyjęto polską premierę "Kobiety bez cienia" Ryszarda Straussa, zrealizowaną na zasadzie przenikania się dwóch światów: rzeczywistego i baśniowo-fantastycznego. 

Dzieło przepojone zostało bogatą symboliką, jest hymnem na cześć prawdziwej miłości małżeńskiej oraz pochwałą matki i żony. Zasadnicze znaczenie nadano misterium macierzyństwa i dawnemu biblijnemu symbolowi płodności. 

Właśnie na zasadzie biegunowego przeciwieństwa Hans-Peter Lehmann zbudował swoją inscenizację. Lustrzane tafle odbijające światła i fantazyjne kostiumy tworzyły nierealność świata Keikobada, który przenikał do świata cesarskiej pary. Przeciwstawiono temu szarobury świat Farbiarza Baraka i jego żony. Reżyser zadbał o to, by akcja toczyła się płynnie i dość czytelnie, co w tej operze - pełnej symboliki i ciągłych zmian scen - nie jest łatwe do osiągnięcia. Jedyne, co można mu zarzucić, to zbytnia dosłowność działań w kilku scenach, szczególnie w finale. Pozostając jeszcze przy warstwie wizualnej inscenizacji, należy wspomnieć o interesującej plastycznie scenografii i dobrych projekcjach obrazów i świateł, co nadaje scenom właściwy klimat i wymiar. 

Najmocniejszą stroną wrocławskiej premiery jest jej poziom muzyczny. Brzmienie orkiestry musi być tutaj rozpięte na dwóch biegunach: od dzikich dramatycznych wybuchów sięgających granic tonalności, po romantyczne brzmienie kwintetu smyczkowego. Orkiestra Opery Wrocławskiej poradziła sobie znakomicie z tą partyturą o niewiarygodnie bogatej instrumentacji. Wrocławskim muzykom, mającym za sobą wagnerowski "Pierścień", nie sprawiło większych kłopotów osiągnięcie przejrzystości i klarowności brzmienia. Dzięki temu można się było delektować każdym detalem i motywem. Szczególną satysfakcję dawały fragmenty czysto symfoniczne, ujmujące tam, gdzie należy, dynamiką i energią albo liryczną kantyleną. Ewa Michnik przy dyrygenckim pulpicie zadbała o wyeksponowanie bogactwa barw i nastrojów oraz precyzję całego wykonania. 

Partie wokalne "Kobiety bez cienia" nie są łatwe. Wymagają dramatycznych głosów o dużym wolumenie i zróżnicowanym brzmieniu. We Wrocławiu zadbano o międzynarodową obsadę sprawdzoną w tych partiach na prestiżowych scenach, z nowojorską Metropolitan Opera na czele. Największe wrażenie pozostawiła swoimi kreacjami para: Wolfgang Brendel jako Farbiarz Barak i Evgeniya Kuznetsova w partii jego żony. On, dysponując pięknie brzmiącym w każdym rejestrze bas-barytonem o ciepłej barwie, stworzył bogaty w psychologiczną prawdę obraz człowieka doświadczonego przez życie. Ona urzekała świeżością i mocą brzmienia głosu o dużym wolumenie i dramatycznym zabarwieniu. Była też wiarygodna aktorsko w kreśleniu obrazu swojej bohaterki. Tej parze dorównywała pod każdym względem Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak w roli Mamki, opiekunki Cesarzowej. To również kreacja godna zapamiętania. 

Mniej entuzjastycznie oceniam Cesarza i Cesarzową. John Horton Murray w partii Cesarza nie zachwycał siłowym prowadzeniem głosu, który w górnym rejestrze nabierał płaskiego, matowego brzemienia i miał ograniczoną nośność. Z kolei głos Susan Anthony (Cesarzowej) w górze skali brzmiał ostro, a w jego prowadzeniu zbyt często zdarzało się zbytnie napięcie, co odbija się na frazowaniu i mocy. Pojawiały się też w jej śpiewie problemy intonacyjne, szczególnie w III akcie.
(ml)

Adam Czopek
Nasz Dziennik
18 maja 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia