Kołysząc się wśród fal

Nie ma istotnej różnicy w poziomie artystycznym za Nowaka czy Orzechowskiego

Nie ma żadnej istotnej różnicy w poziomie artystycznym Teatru Wybrzeże za dyrekcji Macieja Nowaka i za dyrekcji Adama Orzechowskiego. Kryzys, ma szerszy wymiar, dotyczy teatru, który od wtorku do niedzieli ma zaspokajać rozmaite oczekiwania: dla każdego coś odpowiedniego - pisze teatrolog prof. Zbigniew Majchrowski

Teatr jest może najbardziej heraklitejską ze sztuk, najbardziej narażoną na upływ czasu, na powiewy historii, na zmienność obyczajów. W teatrze nic nie jest trwałe, a już najmniej sukces. Nie można dwa razy wejść na tę samą scenę, bo wszystko wokół stale ulega zmianie: inna publiczność siedzi na widowni, inne życie toczy się za kulisami, innymi sprawami żyje miasto w tle. Tylko na scenie Teatru Wybrzeże wciąż to samo: jakaś farsa, jakiś szekspir (bo nie Shakespeare), czyjaś goła pupa. I ta sama, Bogu ducha winna Dorota Kolak wciąż odbiera nagrodę za kolejne kreacje, podobne jak dwie krople wody (chociaż zmieniają się fundatorzy: wojewoda, prezydent, marszałek...). Dobrze się więc stało, że Mirosław Baran zainicjował dyskusję nad stanem gdańskiego teatru, popełnił jednak błąd, skupiając cały impet ataku na obecnym dyrektorze Adamie Orzechowskim. Nie jestem rzecznikiem Orzechowskiego ani wielbicielem jego gdańskich premier (natomiast bardzo podobało mi się to, co zrobił z Teatrem Polskim w Bydgoszczy). Nie mogę jednak milczeć w obliczu personalnej nagonki, w jaką przekształciła się dyskusja pod piórem Andrzeja Żurowskiego.

Trafne i nietrafione

W czarnej komedii "Łup", która właśnie miała premierę na sopockiej scenie, jeden z bohaterów sypie siebie i wspólnika przed gliniarzem, gdyż nie potrafi kłamać. Mam podobną skłonność: nie potrafię przymykać oczu na fakty. W artykule redaktora Barana są uwagi trafne i zupełnie nietrafione, w wypowiedzi profesora Żurowskiego - już tylko bicie retorycznej piany. Mam prośbę, Andrzeju: jako fachowcy od teatru oceniajmy fakty, a nie własne wspomnienia z przeszłości.

Przede wszystkim wydaje mi się, że nie ma żadnej istotnej różnicy w poziomie artystycznym Teatru Wybrzeże za dyrekcji Macieja Nowaka i za dyrekcji Adama Orzechowskiego. Zamieńmy "wydaje mi się" na dowody. Spójrzmy, jak wyglądała oferta repertuarowa Teatru Wybrzeże w dniach 8-15 lutego w ostatnich pięciu latach, z których dwa pierwsze są plonem dyrektora Nowaka, potem następuje sezon przejściowy, ostatnie dwa lata to już domena Orzechowskiego (wybieram daty minionego tygodnia, aby wybór miał charakter losowy). Oto repertuar z połowy lutego 2005 roku: "Demokracja" Frayna, "Kronika zapowiedzianej śmierci" wg Marqueza, "Profesjonalista" Kovacevica, "Tlen" Wyrypajewa, "Zwyczajne szaleństwa" Zelenki. W roku 2006 widz ma do wyboru w jednym tygodniu dwa odrębne przedstawienia sztuk Ingmara Villqista "Helmucik" oraz "Preparaty", dwie farsy: "Koleżanki" oraz "Nie teraz kochanie", jest "Mąż i żona" oraz "wujaszekwania.txt", czyli "przepisany" Czechow, nadto "Szeks Show presents: Yorick, czyli spowiedź błazna" w adaptacji Andrzeja Żurowskiego (zrozumiały staje się wspomnień czar w artykule "Stracone zachody"), no i wieczór pieśni "Fado". Tak mniej więcej przedstawiał się Teatr Wybrzeże Macieja Nowaka. A teraz luty 2007 roku, pierwszy sezon firmowany przez Adama Orzechowskiego: "Księżna d\'Amalfi" Webstera, prapremiera współczesnej polskiej sztuki Pawła Sali "Spalenie matki" oraz angielska farsa "Run for Your Wife" - produkcja odziedziczona po poprzedniku. W lutym 2008 na scenach Wybrzeża prezentowane były: "Komedia omyłek", "Lilla Weneda", "Loretta" Walkera oraz "Monologi waginy" (grane już siódmy rok!) i "Zwyczajne szaleństwa". Wreszcie bieżący repertuar z ubiegłego tygodnia: "Łup", "Portret Doriana Graya", "Słodki ptak młodości", "Poskromienie złośnicy", "Wiele hałasu o nic", no i wciąż utrzymywane na afiszu "Zwyczajne szaleństwa". 

Nie potrafię dopatrzyć się specjalnych różnic repertuarowych: ciągle farsa przeplata się a to ze Słowackim ("Fanta$y" Jana Klaty, "Lilla Weneda" Wiktora Rubina), a to z Witkacym ("Matka" Grzegorza Wiśniewskiego, "Oni" Jarosława Tumidajskiego). Andrzej Żurowski powie mi, że problem pojawia się w "pełnej krasie", gdy przyjrzymy się kształtowi scenicznemu. A zatem: czy Dorota Kolak gra gorzej w sztuce "Słodki ptak młodości" Williamsa w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego (za dyrekcji Orzechowskiego) niż w "Matce" Witkacego w reżyserii Wiśniewskiego (za dyrekcji Nowaka)? Czy Krzysztof Gordon jest mniej komiczny w "Łupie" niż w "Run for your wife"? Nie sądzę też, aby "Spalenie matki" Pawła Sali było większą pomyłką niż "From Poland with love" Pawła Demirskiego (Mirella Wąsiewicz na łamach "Gazety Wyborczej Trójmiasto" bezlitośnie zjechała inscenizację Michała Zadary). A jeśli Rudolf Zioło zrobił dobre i ważne, chociaż raczej w Polsce niedocenione "Wesele", a nie wyszła mu "Orkiestra Titanic", to nawet trudno się dziwić, że lepiej poszło mu z arcydziełem Wyspiańskiego niż z bardzo przeciętną sztuką Bojceva. Sugerowanie, jak to czyni Mirosław Baran, że tym samym reżyserom w zgranym zespole Nowaka wszystko się udawało, a w zdziesiątkowanym zespole Orzechowskiego nic się udać nie może, jest po prostu nieprzyzwoite.

Nie zauważyłem jakościowych zmian z zespole aktorskim. Na scenie, obok Doroty Kolak i Krzysztofa Gordona, wciąż brylują Anna Kociarz, Magdalena Boć, Mirosław Baka, Piotr Jankowski, Michał Kowalski, Cezary Rybiński, Dariusz Szymaniak... Swoje "Fado" wciąż wykonuje Marzena Nieczuja-Urbańska, a Alina Lipnicka z koleżankami wciąż grają "Monologi waginy". A tymczasem Andrzej Żurowski grzmi: "Orzechowski zmiótł dorobek repertuarowy". "Rozbił aktorski zespół!". 

Podobnie u obu dyrektorów szanse zyskali młodzi twórcy: pod okiem Nowaka byli to Michał Zadara i Wojciech Klemm, u Orzechowskiego Jarosław Tumidajski i Szymon Kaczmarek, uczeń Krystiana Lupy, współpracujący ze Starym Teatrze w Krakowie (w jego "Poskromieniu złośnicy" widzę zapowiedź świetnej przyszłości). Doprawdy, panie Mirosławie, nie wypada utrzymywać, że jeśli Nowak zatrudniał młodych reżyserów, było to szczodrym promowaniem wschodzących geniuszy, podczas gdy w przypadku Orzechowskiego jest to smutna konieczność spowodowana bojkotem ze strony dojrzałych twórców. "Uznani twórcy do Gdańska po prostu przyjeżdżać nie chcą" - twierdzi jednak redaktor Baran. To prawda, ale starsza niż kontrakt Orzechowskiego. Prawdziwi liderzy dzisiejszego teatru - Krystian Lupa, Krzysztof Warlikowski, Grzegorz Jarzyna - reżyserowali nie tylko w Krakowie i Warszawie, ale też w Poznaniu czy Wrocławiu, nigdy jednak w Gdańsku. 

Nie było wiatru od morza

Gdzie więc przebiega ta katastrofalna granica pomiędzy dyrekcją Nowaka a dyrekcją Orzechowskiego? Byłaby to wyłącznie różnica daru autopromocji, umiejętności budowania wokół teatru pociągającej atmosfery. Maciej Nowak wymyślał chwytliwe hasła, jak chociażby Szybki Teatr Miejski. Adam Orzechowski najpierw siedział cicho jak mysz pod miotłą, ale ostatnio na wzór poprzednika otoczył się świtą i wymyśla nowe zaklęcia. Jedno bardziej pocieszne od drugiego. Wyspa pełna krzyków! Władcy marionetek! Infantylizm prześciga się tu z niedorzecznościami: "Nie chcemy dać sobą manipulować! Nie chcemy wpaść w żadne, przygotowane dla nas koleiny. Nie chcemy być teatrem politycznym, ideowym, konserwatywnym, ponowoczesnym, pohistorycznym, postdramatycznym. Nie potrzebujemy żadnego tego typu określenia. Nie chcemy być teatrem jednego, konkretnego nurtu". Oto program bezprogramowy, program-nie-chcemy-programu. Ale równocześnie: teatr ma być "zerojedynkowy"! "Zadać sobie miliony pytań. I stworzyć na nie gigabajty prostych, zdecydowanych odpowiedzi". "Cały świat za pomocą zer i jedynek". Brak jakiejkolwiek konsekwencji, zwyczajny bełkot. Taki teraz mamy trend, bo tak się teraz pisze reklamy: jakiś tekst bez związku z reklamowanym produktem, a potem ni stąd, ni zowąd pada nazwa marki. Co się stało, że dyrektor, który wprowadził Teatr Polski w Bydgoszczy do czołówki polskich scen (ostatnio Paszport "Polityki" odebrał jego następca, Paweł Łysak), teraz zatracił busolę? Może otoczył się złymi doradcami, a może ktoś przekłuwa szpilką logo Teatru Wybrzeże? Przyznaję, że nie znajduję racjonalnego usprawiedliwienia.

Żurowski rzuca się na Orzechowskiego krzycząc: "Zaprzepaścił tradycję!". Tradycja, ale jaka? Czy ikoną tej tradycji ma być koszmarne przedstawienie "Morze dalekie, morze bliskie", którego scenariusz napisał Stanisław Hebanowski w oparciu o pamiętniki ludzi morza? (skądinąd byłby to prototyp Szybkiego Teatru Miejskiego!) Nie można szantażować współczesności tradycją, jeśli wpierw nie zdefiniuje się, co tę tradycję stanowi: wyrazisty styl Lidii Zamkow czy eklektyzm Marka Okopińskiego? Sam chętnie odpowiem: za najlepszą kartę Teatru Wybrzeże uważam krótką dyrekcję Tadeusza Minca, który dał cztery świetne premiery: "Ryszarda III" z Krzysztofem Wieczorkiem, "Tragedyję o bogaczu i łazarzu" Anonima gdańskiego, "Ostatnie dobranoc" Armstronga Johna Ardena i "Matkę" Witkacego z kreacją Haliny Winiarskiej. Te inscenizacje przygotowały grunt pod "Ulissesa" według Joyce\'a w reżyserii Zygmunta Hübnera, niewątpliwie największy sukces teatralny w historii miasta: przedstawienie trafiło na festiwal teatralny w Wenecji i zebrało znakomite recenzje europejskiej krytyki.

Warto się zapytać, które jeszcze premiery Teatru Wybrzeże przeszły do historii teatru polskiego, albo żyją w legendzie? Na pewno "Szewcy" Zygmunta Hübnera (natychmiast zdjęci przez cenzurę), "Smak miodu" Konrada Swinarskiego, "Hamlet" Andrzeja Wajdy. Pewnie też "Termopile polskie" Okopińskiego, nawet jeśli zawdzięczały rozgłos wydarzeniom Grudnia 1970. Mam wrażenie, że ostatnią premierą o ogólnokrajowej sławie były "Dziady" Macieja Prusa w 1979 roku. Przewertowałem kilka tomów recenzji teatralnych uznanych krytyków z ostatnich dwudziestu lat: Marty Fik, Tadeusza Nyczka, Andrzeja Wanata, Elżbiety Baniewicz, Jacka Kopcińskiego, Piotra Gruszczyńskiego. Z jakim efektem? Udało mi znaleźć tylko jedno omówienie przedstawienia z Wybrzeża, i był to "Skrzypek na dachu" Jerzego Gruzy w Teatrze Muzycznym w Gdyni - premiera z 1985 roku! Nie oszukujmy się, nie było wiatru od morza w teatrze polskim po Sierpniu 1980.

Teatr: dla każdego coś odpowiedniego

Nie było moim zamiarem ani popieranie Adama Orzechowskiego, ani popieranie Macieja Nowaka, tym bardziej nie było moim celem mieszanie z błotem obu razem. Chciałem natomiast przestawić akcent dyskusji. Kryzys, o którym zaczął mówić głośno Mirosław Baran, ma szerszy wymiar. Chodzi tu bowiem nie o tego czy innego dyrektora, ale o kryzys formuły teatru repertuarowego. To znaczy teatru, który od wtorku do niedzieli ma zaspokajać rozmaite oczekiwania: dla każdego coś odpowiedniego. Coś ze szkolnych lektur dla licealistów, coś bardziej wyrazistego na festiwal i coś lekkiego na karnawałowy wieczór. Żeby było ambitnie i żeby dobrze się sprzedawało, no i, broń Boże, nie uraziło biskupa. 

Jest to formuła pokutująca z czasów PRL-u: w każdym mieście wojewódzkim ma być teatr i filharmonia. A może ważniejszy jest teatr w "zabitym dechami" Supraślu niż w metropolitalnym Gdańsku? Mieliśmy przecież twórcę Wierszalina, Piotra Tomaszuka, na wyciągnięcie ręki, w Teatrze Miniatura. Z Tadeuszem Słobodziankiem robili tam rzeczy na wyrost, więc władze miasta - zamiast powierzyć im Teatr Wybrzeże - kazały spakować lalki i zawyrokowały banicję. Władzom samorządowym pewnie zawsze wydawać się będzie, że jeśli w dużym mieście funkcjonuje jeden teatr dramatyczny, to jako monopolista powinien być teatrem dla wszystkich, czyli właśnie teatrem repertuarowym, a nie programowym. Teatrem, do którego chadza się tak jak co niedziela do cukierni. Otóż nie bardzo już wierzę w teatr dla wszystkich. Wprawdzie coś takiego udaje się wciąż jeszcze Mikołajowi Grabowskiemu w Starym Teatrze, ale musi chyba dysponować nadzwyczajnymi środkami, skoro Krystian Lupa ma warunki, by przez ponad rok przygotowywać z zespołem ośmiogodzinny spektakl "Factory 2".

Maciej Nowak też miotał się w sieci repertuarowych obligacji, raz mówił, że chce robić "teatr dla ludzi", kiedy indziej: "Mój widz? Chciałbym, żeby to był człowiek do czterdziestki, czynny zawodowo, niekoniecznie humanista, ale ktoś kto ma aktywny stosunek do rzeczywistości". W efekcie ze Sceny Kameralnej w Sopocie uczynił coś w rodzaju warszawskiego Teatru Kwadrat, gdzie gra się lekkie komedie i farsy dla zysku, a mając takie alibi - na gdańskich scenach swobodnie realizował to, co akurat uznał za swoją misję: odmłodzić zespół, dramaturgię i publiczność.

Mirosław Baran stara się być obiektywny, więc przyznaje, że i "w tamtym okresie w Wybrzeżu zdarzały się też spektakularne klapy". A przecież tak naprawdę z "tamtego czasu" zapamiętamy zaledwie trzy przedstawienia: rewelacyjną "Beczkę prochu" Grażyny Kani, stoczniowego Szekspira, czyli "H." Jana Klaty, no i "Wałęsę" Demirskiego/Zadary (tej premiery nie dane mi było już zobaczyć). Piszę bez cienia ironii: to naprawdę dużo w historycznej skali.

Powtórzę: dobrze, że "Gazeta Wyborcza Trójmiasto" chce debaty o gdańskim teatrze, niech to jednak będzie debata z zachowaniem wiedzy o kontekście, czyli o tym, co się dzieje na polu kultury w metropolitalnym Gdańsku, bo artykuł Mirosława Barana o tonącym Titanicu Teatru Wybrzeże opisuje jedynie przysłowiowy wierzchołek góry lodowej.

Zbigniew Majchrowski, historyk literatury i teatrolog, profesor Uniwersytetu Gdańskiego, kieruje Zakładem Antropologii Literatury i Krytyki Artystycznej w Instytucie Filologii Polskiej. Najstarsze przedstawienie Teatru Wybrzeże, które pamięta z dzieciństwa, to "Śmiertelny taniec" Strindberga z Wandą Stanisławską-Lothe, Tadeuszem Gwiazdowskim i Andrzejem Szalawskim.

Zbigniew Majchrowski
Gazeta Wyborcza Trójmiasto
19 lutego 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia