Komedia na serio

"Bóg mordu" - reż. Katarzyna Kalwat - Teatr Powszechny w Łodzi

Teatr Powszechny w Łodzi nadal potrafi miło zaskakiwać. Najnowsza premiera sztuki Yasminy Rezy "Bóg mordu" w reżyserii Katarzyny Kalwat to rzecz, jakiej dawno już na deskach sceny z ul. Legionów nie oglądaliśmy

Po pierwsze, trudno z czystym sumieniem nazwać "Boga mordu" tylko komedią. Po wtóre, młoda reżyserka, skupiając się na tym, co ukryte jest w sztuce pod warstwą wydarzeń pozornie absurdalnych, swą inscenizacją wypowiedziała wojnę przyzwyczajeniom publiczności Teatru Powszechnego. Wreszcie po trzecie, pracując z aktorami łódzkiej sceny, Katarzyna Kalwat uwolniła ich od etykietek "zabawiaczy" i wskazała na ich dotąd niezbyt często wykorzystwany dramatyczny potencjał.

Jak to bywa u Rezy, punktem wyjścia dla sztuki jest zdarzenie dość pospolite i niepozorne. Małżeństwa Reille i Houllie spotykają się, aby w atmosferze życzliwości właściwej ludziom cywilizowanym rozstrzygnąć sprawę bójki ich niespełna dziesięcioletnich synów, podczas której jeden z chłopców stracił dwa przednie zęby. Ogłada i kultura osobista, jakimi chcą się wobec siebie wykazać, zaczynają stopniowo kruszeć. Nikogo już nie interesuje rzeczywisty powód bijatyki. Podczas rozmowy ważniejsza staje się obrona własnej nieomylności i jedynej prawdy najprawdziwszej, własnych poglądów (na ile jednak poglądy adwokata broniącego producentów szkodliwych leków czy kobiety ślepo wierzącej w wartości promowane w cywilizowanej Europie Zachodniej są ich własnymi poglądami?), czym budzą w sobie tytułowego boga mordu. Żadna z postaci dramatu, pomimo deklaracji, na centymetr nie ustąpi z zajmowanej przez siebie pozycji. Pęknięcia pojawiają się też na kryształowych wizerunkach obu małżeństw. Z czasem coraz bardziej jasne staje się, że mur nie do skruszenia oddziela nie tylko zwaśnione pary, ale każdego z uczestników feralnego spotkania.

Młoda reżyserka nadała sztuce właściwy ciężar. Postawiła bowiem na to, co w tekście powiedziane zostało na serio. Wpisaną w niego komediowość subtelnie uwydatniła, przez co przedstawienie zyskało właściwy rytm i napięcie.

Idzie więc Kalwat całkiem na przekór oczekiwaniom sporej części publiczności, co jest tym bardziej cenne. O jakiej publiczności myślę? Takiej, która chichocze na widok wymiotującej, znerwicowanej kobiety, która oklaskuje aktorkę wrzucającą telefon komórkowy do klosza z wodą i kwiatami. Publiczności, która prześlizguje się po spektaklu spragniona dowcipasów i gagów. Jeśli ta publiczność "Powszechnego" wychodzi z teatru chwilowo niezadowolona - to wspaniale! Oznacza to bowiem znak, że reżyser bezbłędnie wyeksponowała to, co u Rezy odgrywa rolę najważniejszą.

Największe brawa należą się Katarzynie Kalwat za stanowczość w prowadzeniu aktorów. Ascetyczna i nienarzucająca się scenografia Marka Brauna w pełni pozwala skupić się na ich grze.

Jacek Łuczak to aktor wydawałoby się o ostatecznie określonym emploi, który samym tonem swego głosu budzi sympatię i salwy śmiechu. Na scenie z powodzeniem kreuje postać Alaina Reille, cenionego adwokata, obrońcę podejrzanego koncernu farmaceutycznego, całkowicie odcinającego się od procesu wychowywania swych dzieci. Dzięki środkom, z których dobrze znamy Łuczaka, ale użytym z umiarem, Alain okazuje się postacią skomplikowaną i niejednoznaczną.

Po kilku latach nieobecności powraca na scenę Ewa Sonenburg i jest to powrót w wielkim stylu. Dzięki niej, przemianę, jaka następuje w cichej Anette Reille, oglądamy jak prawdziwe narodziny kobiecości.

Z uwydatnionym biustem, w różowym opiętym żakiecie od pewnego momentu to właśnie Anette nadaje ton wydarzeniom dominuje nad pozostałymi postaciami. Każdy nieznaczny nawet gest Sonen- burg, aż po końcową, odrealnioną scenę zbiorową ma wartość złota.

Dobrze radzą sobie także Jan W. Poradowski (Michel) i Masza Bogucka (Véronique). Poradowski intonacją i mimiką potrafi wzbudzić wesołość, ale zna miarę, dzięki czemu czujemy, że Michel jednak wiele prawdy o sobie ukrywa przed nami. Podobnie Bogucka, która jest może niekiedy nazbyt wyrazista, nadaktywna, co na dłuższą metę męczy. Jednak Véronique także nosi w sobie dramat.

Kalwat nie pozwoliła aktorom na chwilę przerwy. Jeśli któryś z nich zostaje wyeksponowany na skraju sceny, na drugim planie gra toczy się nieprzerwanie.

Największy grzech, jakiego teraz mogą dopuścić się aktorzy, to schlebiać publiczności. Wiadomo bowiem, iż "Boga mordu" bardzo łatwo grać na sposób farsowy. Tak uczyniono w Teatrze Ateneum w Warszawie, tak wystawiany jest często w teatrach paryskich. Doświadczyliśmy tego już podczas łódzkiej premiery. Wielka odpowiedzialność spoczywa na Jacku Łuczaku, na którego każdy gest nastawiona zabawowo publiczność jest szczególnie wyczulona. Niekiedy jedynie zapowiada on puenty, które pozornie mają śmieszyć. Gdy zbytnio zaczyna "grać Łuczakiem", znika Alain i kontrolę nad treściami podawanymi ze sceny przejmuje publiczność.

Oby pod nieobecność reżysera łódzki spektakl nigdy nie uciekł w stronę uciesznej dykteryjki, bowiem "Bóg mordu" w takim kształcie, to duża rzecz. To spektakl, który chce się oglądać powtórnie.

Łukasz Kaczyński
Polska Dziennik Łodzki
18 stycznia 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...