Komediant, który epizody zamieniał w aktorskie perły

Jerzy Turek

Kiedy wiadomość o jego chorobie wyszła na światło dzienne, JERZY TUREK dostawał całe stosy listów od zatroskanych wielbicieli "Złotopolskich". Sam żartował, że jest jedynym na świecie listonoszem, który dostaje listy, zamiast je roznosić...

W niedzielę w Warszawie zmarł Jerzy Turek, jeden z najpopularniejszych polskich aktorów. 

Jerzy Turek był aktorem z cienia, skazanym przez własne emploi na charakterystyczne i komediowe role. Zagrał ich w swojej karierze tyle, że stał się niemal symboliczną postacią polskiej filmowej komedii. 

W pamięci widzów na zawsze pozostanie trenerem Jarząbkiem z "Misia" (1980) Stanisława Barei. Jego panegiryczny monolog wygłaszany do szafy stał się jedną z najbardziej kultowych scen w całej historii naszej komedii. Do postaci Jarząbka powracał Turek jeszcze dwukrotnie - w "Rozmowach kontrolowanych" (1991) Sylwestra Chęcińskiego i w "Rysiu" (2006) Stanisława Tyma. Początkowo nie był wcale przekonany do tej roli, nie lubił jej: "Pomyślałem sobie: głupi Stasiek | Bareja| wymyślił jakiegoś idiotę śpiewającego do szafy. Ale prawdą jest, że w życiu takich ludzi spotyka się mnóstwo" - mówił.

I na tym właśnie polegał największy fenomen Jerzego Turka jako aktora. Z jednej strony idealnie potrafił niemal przezroczyście wkomponować się w tło, z drugiej z każdego tła potrafił się wybić, epizodyczną, marginalną rólkę zamienić we własny benefis. Grywał przeważnie role drugoplanowe, a jednak zapadał w pamięć. Zwyczajnością, genialnym wyczuciem własnego miejsca potrafił oswoić nawet najbardziej groteskową sytuację, obronić najbardziej nieprawdopodobną postać.

Everyman z własną twarzą

Tak było choćby w "Nie lubię poniedziałku" (1971) Tadeusza Chmielewskiego. Zagrał tam Turek zaopatrzeniowca z Sulęcic przyjeżdżającego do arszawy w poszukiwaniu dreblinek do kombajnu. W obowiązkowym bereciku z antenką, w waciaku, z żelaznym drągiem na plecach idealnie wpasowywał się w potoczne wyobrażenia, ale jednym grepsem, wplatanym w każde zdanie powiedzonkiem "kurka wodna" nadał swemu bohaterowi charakterystyczny, niezapomniany lys. To swoisty fenomen, że właśnie rola Turka jest jedną z najlepiej pamiętanych z wielkiego tłumu bohaterów "Nie lubię poniedziałku" jako

"Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu", czyli Jerzy Turek jako trener Jarząbek w "Misiu" wcielenie proletariackiego everymana ery gierkowskiej stabilizacji. W "Koglu-moglu" (1988) i jego kontynuacji "Galimatiasie" (1989) Romana Załuskiego zagrał z kolei przywiązanego do tradycji wiejskiego gospodarza buntującego się przeciw wyborom życiowym własnej córki. Po raz kolejny pogodził tu typowość w stylu Pawlaka z "Samych swoich" z indywidualnym rytem nadawanym bohaterowi prostymi, ale skutecznymi i efektownymi środkami.

"Eroica", teatr i Owca

Takie emblematyczne komediowe kreacje, w których Turek z wdziękiem rozgrywał archetypiczne klisze, stały się z czasem specjalnością Jerzego Turka. Choć jego aktorskie początki były przecież całkiem inne. W kinie debiutował niewielką, zgoła niekomediową rólką w "Eroice" (1957) Andrzeja Munka. Był wtedy jeszcze studentem. Rok później, już z dyplomem warszawskiej PWST, zadebiutował w opolskim teatrze rolą Teodora Rousseau w "Lecie w Nohant" według Iwaszkiewicza. Do końca życia cenił teatr wyżej od kina: "Film to lipa, tam nawet amator może zagrać, jak jest dobry reżyser. Zagrać 200 przedstawień na scenie tak samo - to wymaga profesjonalizmu" - mówił. W teatrze grał także głównie w repertuarze komediowym - najpierw w Syrenie, potem w Polskim, ostatnio w Kwadracie. Niezwykle ważny był dla niego prowadzony przez Jerzego Dobrowolskiego kabaret Owca, który wspominał jako swą prawdziwą szkołę aktorstwa. Od tamtych czasów datowała się jego przyjaźń ze Stanisławem Tymem, a objawiona w Owcy vis comica wyznaczyła dalszą drogę aktorską Turka.

Tęsknota za Szekspirem

Komedia stała się jego żywiołem, ale też szufladą, z której nie udało mu się wydobyć. Niespecjalnie zresztą próbował, godząc się z własnym miejscem w szeregu wyznaczonym przez warunki i specyficzne emploi. Na początku kariery zagrał jeszcze kilka ról dramatycznych. Najwybitniejszą u Kazimierza Kutza w "Krzyżu walecznych", gdzie jako odznaczony żołnierz przyjeżdża na przepustkę do rodzinnej wsi i zastaje zgliszcza. Był znakomity, jego kreacja kontrapunktująca wiejskie korzenie, obnażająca ułudę awansu zapadała w pamięć. Później Turek dramatyczne tęsknoty własne ogrywał już w komediowym sosie. Choćby w "Hydrozagdce" (1970) Andrzeja Kondratiuka, gdzie jako upity podstępem dróżnik recytował z natchnieniem "Niech ryczy z bólu ranny łoś. Zwierz zdrów przebiega knieje. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś. To są zwyczajne dzieje". Ten sam patent powtórzył potem jeszcze w serialu "Podróż za jeden uśmiech" (1971) Stanisława Jędryki. Tym razem jako zakochany w Szekspirze kierowca ciężarówki deklamował tę samą frazę z "Hamleta", nie mogąc przypomnieć sobie dalszego ciągu.

Od "Gdzie jest generał" (1963), gdzie zagrał jedną z niewielu w karierze głównych ról - żołnierza ofermy, biorącego przez przypadek do niewoli niemieckiego generała, stał się już aktorem zaszufladkowanym, obsadzanym z klucza w rolach dobrodusznych poczciwców. Ponoć sam taki był. Słynął z poczucia humoru, pogody ducha, autoironii. Takim pokochała go publiczność serialu "Złotopolscy", w któiym od 1997 roku grał listonosza Józefa Garlińskiego. W ubiegłym roku przeszedł udar mózgu. Kiedy wiadomość o jego chorobie wyszła na światło dzienne, dostawał całe stosy listów od zatroskanych wielbicieli "Złotopolskich". Sam żartował, że jest jedynym na świecie listonoszem, który dostaje listy, zamiast je roznosić...

Wojtek Kałużyński
Dziennik Gazeta Prawna
17 lutego 2010
Portrety
Wojciech Nowak

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia