Komu Joanna Szczepkowska pokazała pośladki?

i dlaczego to zrobiła

Państwo udaje, że prowadzi politykę w tej dziedzinie, a tymczasem wieloma obszarami kultury zarządzają wpływowe koterie nazywane środowiskami artystycznymi

Do niedawna Joanna Szczepkowska znana była głównie z tego, że ogłosiła w "Dzienniku Telewizyjnym", iż 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm. I pewnie z tego, nie ze swoich świetnych ról (bo mamy do czynienia z aktorką wybitną), zostałaby zapamiętana, gdyby nie pośladki, które obnażyła na kilka sekund w spektaklu "Persona. Ciało Simone". 

Dlaczego to zrobiła, choć wiedziała, że będzie ją to wiele kosztowało, że wydarzenie stanie się tematem dla tabloidów i plotkarskich serwisów? Nie był to szczeniacki wygłup w stylu Krzysztofa Skiby, który kilkanaście lat temu pokazał tyłek Jerzemu Buzkowi. Zawodowemu happenerowi i skandaliście taki gest zaszkodzić nie mógł, rząd AWS był już wtedy celem dowcipów i, pokazując dupę premierowi, można się było nawet wylansować. 

Joannie Szczepkowskiej jej "wierzgnięcie", jak sama to nazywa, w karierze z całą pewnością nie pomoże. Więc dlaczego?

Sama aktorka mówi, że zrobiła to z miłości do teatru. Z jej wywiadu dla "Gazety Wyborczej" wynika jednak jasno, że był to gest desperacji artysty, który dostrzega coś, czego inni wolą nie widzieć. Że król jest nagi, że spektakl jest intelektualną brednią, do tego żałosną pod względem warsztatowym (zgadza się z tym zresztą znaczna część krytyków teatralnych).

Zatem można by powiedzieć, że Joanna Szczepkowska pokazała pośladki reżyserowi. Wielkiemu Krystianowi Lupie, którego najnowszy spektakl nigdy nie powinien zostać pokazany publiczności. Zresztą zapewne po kilku przedstawieniach nie wróci już na afisz. Sama Szczepkowska twierdzi co prawda, że jej gest to nie było wypięcie się na Lupę, tylko realizacja jego idei, ale w sumie tym gorzej dla idei, jeśli trzeba je realizować, pokazując tyłek.

Publiczne pieniądze na brednie

Gdyby sprawa dotyczyła personalnego konfliktu aktorka - reżyser, nie byłoby o czym pisać, ale sprawa jest znacznie głębsza. Co mówi sama zainteresowana we wspomnianym wyżej wywiadzie Piotra Pacewicza o swoim geście? "Nie można go oddzielić od dyskusji wokół teatru, jaka toczy się w środowisku. Walczą ze sobą z jednej strony ci, którzy uważają, że teatr jest miejscem poszukiwań i daleko idącego eksperymentu w ramach świadczeń państwa, i ci, którzy czują się zobowiązani wobec widza pokazaniem formy gotowej i dojrzałej. To jest dyskusja na noże, bo chodzi o teren i o pieniądze. I oczywiście po obu stronach są racje ludzi utalentowanych i tych, którzy się podczepili".

Szczepkowska mówi dosyć ostro, ale z pewną dozą dyplomacji. Bo jeśli jej wypowiedź przełożyć na język konkretów, to można powiedzieć następująco: w polskim teatrze wybitny artysta, taki jak Krystian Lupa, może długimi miesiącami przygotowywać spektakl, który jest brednią albo wręcz nigdy nie ujrzy światła dziennego. Dzieje się tak dlatego, że za wszystko płaci państwo (bądź samorządy, ale to na jedno wychodzi) i w związku z tym nikogo nie rozlicza się z rezultatów pracy. 

Przedstawienie nie musi być oglądane, nie musi nawet powstać, a twórca ma i tak zapewnioną bezkarność, dzięki temu, że nikt spośród decydentów politycznych nie będzie się narażał wpływowemu lobby (bo każda spośród naszych wielkości ma usłużny dwór w mediach). Rządzący i tak muszą wprowadzać bolesne reformy, wywołując konflikty. Jeśli rzecz dotyczy górników czy pielęgniarek, czasem nie mają wyjścia, bo w grę wchodzą ogromne pieniądze, które mogą wywrócić budżet.

W przypadku kultury o niczym takim nie może być mowy, bo przeznaczamy na nią raptem 0,6 proc. PKB plus, oczywiście, to, co wydają samorządy. Ale i dla nich to nie są kwoty znaczące. Z PR-owego punktu widzenia nikomu nie opłaca się więc robić wokół tego afery. Przekonał się o tym niedawno odwołany w referendum prezydent Łodzi Jerzy Kropiwnicki, dla którego sprawa obsady fotela dyrektora Teatru Nowego stała się początkiem końca kariery.

Hodowanie patologii

Jakie są efekty takiej polityki? Ano takie, że kultura należy do tych dziedzin, które 20 lat po zmianie ustroju nie zostały do końca zreformowane. A jest kilka obszarów i należy do nich teatr, w których fundamentalne zmiany wydają się niezbędne.Weźmy choćby przykład Warszawy, bo w końcu do prezentacji pośladków Szczepkowskiej doszło w finansowanym przez miasto Teatrze Dramatycznym. 

Mieszkamy w kraju, którego stolica jest prawdopodobnie światowym liderem w liczbie scen teatralnych finansowanych z pieniędzy podatników. W Warszawie jest ich 22 (część dotuje samorząd, część budżet państwa). W Berlinie takich scen jest dziewięć, w Wiedniu - siedem, a mówimy przecież o krajach znacznie zasobniejszych od naszego. Może również z tego bierze się fakt, że o tamtejszych premierach mówi się i pisze w całej Europie, a o naszych nie? Teatry w tych miastach po prostu stać na zaproszenie najwybitniejszych artystów z całego świata, w tym z Polski. 

A jak jest w Warszawie? Znaczna część aktorów zatrudnionych na etatach teatralnych udaje, że pracuje, ponieważ państwo (bądź samorząd) udaje, że im płaci. Tak naprawdę zamiast na sztuce skupiają się na serialach, reklamach i telewizji. Po co więc utrzymywać tę fikcję? Dlaczego dotuje się u nas wystawianie fars i komedii, skoro na całym świecie jest to działalność dochodowa? Dlaczego podatnicy dofinansowują gwiazdy seriali, które i tak zarabiają setki tysięcy złotych w komercyjnych produkcjach? 

W taki sposób hoduje się patologię i to właśnie dlatego wybitny artysta, taki jak Krystian Lupa, może sobie pozwolić na przygotowywanie spektakli w sposób urągający wszelkim regułom warsztatowym. Przecież żadne reguły nie obowiązują Można zrozumieć, że Joannie Szczepkowskiej trudno było taką sytuację zaakceptować, a to wystawia jej akurat jak najlepsze świadectwo.

Brak reguł 

Ale w końcu nie samym teatrem człowiek żyje. Przecież gdyby nie państwowe pieniądze, większość twórców z dziedziny tzw. sztuk wizualnych musiałaby sobie poszukać innego zajęcia. System funkcjonuje bowiem tak, że znaczna część z nich sprzedaje swoje prace niemal wyłącznie galeriom państwowym do kolekcji sztuki współczesnej. I jakoś nieszczególnie mnie to dziwi.

Czy znają państwo kogoś, kto chciałby sobie np. kupić i postawić w domu pracę Katarzyny Kozyry "Piramida zwierząt" składającą się z wypchanych konia, psa, kota i koguta ustawionych jeden na drugim? Albo jakąś tzw. instalację wideo Cezarego Bodzianowskiego czy Artura Żmijewskiego, ponoć wybitnych współczesnych artystów? Pierwszy ma na koncie np. akcję "Calibabka", w ramach której na Rynku Głównym w Krakowie przez siedem godzin "z zimną krwią wlepiał wzrok" w kobiety; drugi filmował nagą Kompanię Reprezentacyjną Wojska Polskiego podczas musztry.

Oczywiście można powiedzieć, że te przykłady są tendencyjne, bo wśród polskich plastyków są też utalentowani malarze i rzeźbiarze, których prace mają ważne przesłanie oraz interesującą formę. Owszem, to prawda, ale oni daliby sobie radę zapewne i bez mecenatu państwa, bo znaleźliby się ludzie skłonni kupić ich prace.

Jednak twórcy, których wymieniłem, byli wielokrotnie nagradzani prestiżowymi ponoć wyróżnieniami, a ich wystawy są fetowane jako ważne wydarzenia. Sztuki plastyczne to po prostu kolejny obszar, w którym nie obowiązują żadne rynkowe czy warsztatowe reguły. A to dlatego, że środowisko krytyków i artystów wydaje państwowe pieniądze i samo ustala kryteria, według których to robi.

Znowu mówimy o funduszach stosunkowo niewielkich w skali budżetu, tak zatem nikt nie będzie sobie z ich powodu robił politycznego kłopotu, bo każdy, kto kwestionuje zasady, na jakich funkcjonuje obieg sztuki, jest oskarżany o próby cenzurowania albo mieszczański gust (a nie wiadomo, co gorsze).

Kłopoty polskiego kina

Podobne przykłady znajdziemy w polskim kinie, które gdyby nie fundusze z podatków rozdzielane przez Państwowy Instytut Sztuki Filmowej, pewnie w ogóle przestałoby istnieć.

Filmowcy, zdemoralizowani państwowymi pieniędzmi, wiele lat temu przestali się liczyć z gustem publiczności, uzasadniając to względami artystycznymi. Kłopot w tym, że (nie licząc "Katynia" Andrzeja Wajdy) ostatnie polskie filmy, które zdobywały ważne międzynarodowe laury, nakręcił na początku lat 90. Krzysztof Kieślowski. Czyli że i z artyzmem jest kłopot. Choć ostatnie miesiące, szczęśliwie, przyniosły w tej dziedzinie zauważalną poprawę.

Czy chciałbym przez to powiedzieć, że w ogóle nie należy wydawać publicznych pieniędzy na kulturę? Bynajmniej. Zdaję sobie sprawę, że niektórych przedsięwzięć bez mecenatu państwa czy samorządu sfinansować się nie da. 

Sytuacja dzisiejsza jest jednak patologiczna. Państwo udaje, że prowadzi w tej dziedzinie politykę, a tymczasem wieloma obszarami kultury zarządzają wpływowe koterie nazywane środowiskami artystycznymi. I to państwu, które prowadzi tę bezsensowną politykę, oraz koteriom, które to na kolejnych rządach wymuszają, pokazała tylną część ciała Joanna Szczepkowska. 

I słusznie. Bo gra idzie o wysoką stawkę. Narody bez kultury nie istnieją. Podobnie jak narody bez historii.

Autor jest pisarzem i publicystą Newsweeka

Mariusz Cieślik
Rzeczpospolita
27 lutego 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...