Koniec końców koniec

teatralne podsumowanie roku 2010 - Jacek Sieradzki

Koniec roku, czas podsumowań... Końców było w tym roku na scenach parę. Jedno widowisko twórcy nawet ochrzcili tym właśnie słowem. Co wyglądało jak samobój, tymczasem krytyka bynajmniej nie zwęszyła krwi, nie pojawiły się kąśliwe komentarze-kalambury "ach, jakże pięknie Warlikowski wyreżyserował ten koniec". Przyjęto, że skoro reżyser rozmyśla na scenie o śmierci, wypada to uszanować. Tak dalece, żeby dać sobie spokój z dociekaniem, czy na ten, dość szeroko już obgadany temat ma coś do dodania. Byłbyż to koniec elementarnego krytycyzmu naszej branży, zbiorowy walkower?

Z kolei sławne wypięcie Joanny Szczepkowskiej na premierze „Ciała Simone” przyniosło koniec niemiłościwie od lat panującego aksjomatu, że wszelkie działanie artysty (klasy Krystiana Lupy), jest samo w sobie wartością bezwzględną, więc nie uchodzi nawet próbować pytać o sens owego działania, bądź o jego koszta. Podważenie aksjomatu nie naruszyło przy tym szacunku i podziwu dla samego Lupy. Mogła się z tego narodzić poważna debata o teatrze awangardowego gestu z jednej strony i teatrze codziennego porozumienia sceny i widowni z drugiej, o ich wzajemnych relacjach i odnoszeniach. Mogła, ale jak to u nas często, po narodzinach zdechła, czyli nastąpił i jej koniec. Mocno przedwczesny.

Notabene Lupa wyreżyserował też w tym roku w Madrycie „Końcówkę” Becketta. Wypada żałować, że nie spotkali się z Warlikowskim na żadnym z międzynarodowych festiwali. To byłby dopiero afisz: „Koniec  i  Końcówka: pas de deux á la polonaise”.

Z przyjemnością odnotujmy koniec – oby trwały! – zapędów młodej krytyki, by co pół roku proklamować „nowe pokolenie” w teatrze, tudzież grupować w generacyjne zastępy reżyserskich żółtodziobów, którzy jeszcze dobrze dyplomu nie zdążyli zdać. Być może bujny rozkwit samozadowolenia owych przedwcześnie wynoszonych liderów nowych pokoleń miał tu zbawienny wpływ. Artystom skłonnym do błyskawicznego spoczywania na laurach zaaplikowany koniec pławienia się w komplementach nad stan na pewno nie przyniesie strat.

Na innym poletku nastąpił koniec trwającego z górą trzy lata tęsknego wyczekiwania na polską prapremierę „Naszej klasy” Tadeusza Słobodzianka. Z właściwą sobie maestrią autor splótł warszawską prezentację sławnej sztuki z przyznaniem jej należnej nagrody literackiej. Tylko niewtajemniczeni recenzenci z innych zakątków Europy po londyńskiej prapremierze długo się dopytywali, czemuż ta mocna sztuka nie może być wystawiona w Polsce.

Lista końców też musi mieć swój koniec; coś trzeba zostawić na następne okazje, które ponad wszelką wątpliwość nadejdą. Łatwo je nawet przewidzieć. Na przykład o tym, że właśnie nastąpił koniec dotychczasowego modelu uprawiania sztuki przez pewien znany duet – no bo jak można dalej wyzywać na bój establishment, skoro ów establishment właśnie zaczął obelgi przeciw sobie zagłaskiwać, utulać i wchłaniać, a umie to robić świetnie – więc o tym, że to już koniec i dłużej tak się nie da, Monika Strzępka i Paweł Demirski dowiedzą się dopiero za czas jakiś. Gdy nakarmią się i upoją wszystkimi nagrodami i zaszczytami, jakie były i będą do zgarnięcia.

Pozostanie im – a i nam też – na pocieszenie tylko ta oczywista oczywistość, że po każdym (no, prawie każdym) końcu, przychodzi prędzej czy później jakiś początek.

Jacek Sieradzki
Przekrój
27 grudnia 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...