Koniec przemocy

Męczennicy" - reż. Jarzyna Grzegorz - Teatr Rozmaitości w Warszawie

W "Męczennikach" Grzegorz Jarzyna po raz pierwszy wkracza na teren ideologii.

W ostatniej sekwencji przedstawienia TR Warszawa postaci z dramatu Mariusa von Mayenburga spotykają się w oślepiającym świetle, które wyłania się zza sceny niczym nowy wspaniały świat. To sugestia, że od Boga ludzkość oczekuje jednej klarownej myśli - tego sformułowania używa Ksiądz, być może obok Benjamina najważniejsza postać z tekstu niemieckiego dramaturga. Ale to sugestia dodana przez Jarzynę, u Mayenburga dramat kończy się inaczej. A jak się zaczyna? Wyobraźmy sobie nastolatka, który odmawia uczęszczania na WF, bo widok półnagich ciał rówieśników gwałci jego chrześcijańskie wartości. Z takiego punktu startuje intryga rozkręcana do granic absurdu.

Jarzyna wybiera tekst, który wpasowuje się w jego poszukiwania ostatnich lat, tym razem jednak oczekując diagnoz, jakby rozważania o świecie, który czeka nie wiadomo na co, wypalając się i skazując na samobójczą pustkę, były już niewystarczające. W "Teoremacie" sprzed sześciu lat badał sam moment bycia pomiędzy wyczekiwaniem na nowe wartości a grozą, jaką taki letarg może wywoływać. W dwa lata późniejszym "Nosferatu" dawał do zrozumienia, że stan zawieszenia kończy się czymś bardziej męczącym: wiarą w proroka sprzedającego dowolnie piękne bajki, byle tylko obiecywały alternatywę dla nic nieznaczącej egzystencji. Najlepiej gdyby były gwarancją nieśmiertelności.

Wówczas Jarzyna stawiał diagnozy niepewne, bardziej się zastanawiając, niż pouczając. Subtelne obrazy spowijał nastrój niepewności, dokąd zmierzamy. Choć było też widać, że to bilet w jedną stronę - w "Nosferatu" ta strategia jako teatralny haczyk nie działała długo.

Wszyscy kłamią

Jasne jest, że ten temat wypadało pociągnąć, "Męczennikami" zaś można powiedzieć dużo więcej. To inny wymiar, przed którym Jarzyna do tej pory się wzdragał. Oto sytuacja z początku dramatu staje się niebezpieczna: Benjamin odmawia uczestnictwa w codzienności, w której wszyscy sprzeniewierzają się Pismu Świętemu. Mayenburg buduje sytuację spreparowaną, trudno przyjąć, że ktokolwiek na serio mógłby zacząć myśleć w ten sposób, rzucając cytatami ze Starego i Nowego Testamentu gdzie popadnie. Benjamin to chłopak z rozbitej rodziny, który szuka autorytetu; nie znajduje go w matce, która nie wie, czy sama w coś wierzy. Zatem "Męczennicy" mówią również o upadku rodziny.

Mayenburg pokazuje świat wyrugowany z głębszych przemyśleń, jednak o tyle niebezpieczny, że za chwilę legnie w gruzach z powodu religijnego fundamentalizmu, tym razem chrześcijańskiego. To zabieg ciągnięty na siłę, bo w istocie niczego nie wyjaśnia. Dostajemy po prostu garść biblijnych odniesień jako niby-dowód, do czego prowadzi chęć faktycznego posłuszeństwa świętym księgom. Finał musi być fatalny, ofiarą zaś musi się stać Ruth, biolożka wykreowana na męczennika za racjonalne wartości. Benjamin posunie się nawet do zarzucenia jej, że jest Żydówką, więc chce go zabić, tak jak Żydzi zabili Jezusa.

W świecie Mayenburga niemal wszyscy grają swoje role z przypadku: nauczyciel WF-u mógłby uczyć i fizyki, jest tak samo prymitywny w każdej sytuacji; dyrektor szkoły z kolei próbuje załagodzić nastawienie Benjamina, lecz w sytuacjach sam na sam z Ruth wychodzi z niego samiec, którego jej postawa podnieca. Wszyscy po części kłamią, a prawda pojawia się u nich jako odruch chwilowy, i to głównie jako standardowe współczucie. Ale znów - oprócz Ruth, która chce pokonać Benjamina jego własną bronią i zaczyna studiować Biblię, by w końcu wykrzyczeć, że Jezus mógł być gejem.

Uwierzyłbym Mayenburgowi, gdyby się zatrzymał w pół drogi. Bo żeby udowodnić coś, co założył, wrzuca do jednego worka naczelne problemy tzw. społecznych dyskursów: homofobię, seks, wychowanie, antysemityzm. I szuka dla nich jednego źródła, pisząc dramat językiem sloganów, którymi rzeczywiście dziś rozmawiamy, tyle że z różnych powodów; równie dobrze z powodu deficytu tego, co Mayenburg chce unicestwić.

Ale Jarzyna przestawia akcenty. Przede wszystkim wraz z dramaturgiem Romanem Pawłowskim podmienia Benjamina na Lidkę po to, by podczepić tekst pod polskie realia i uczynić go wyrazistszym. Walcząca dla wiary dziewczyna przekonuje bardziej, gdy wziąć pod uwagę mocne skojarzenia z mistyczkami Kościoła katolickiego. W ten sposób pojawia się też wątek rodzicielstwa, być może Ojciec obojętny na przeżycia Lidki to wyobrażenie Boga, któremu wszystko jedno, czy ktoś o niego stacza bitwy większe, czy mniejsze. W ten sposób relacja ojciec-córka staje się bolesna.

Odmęty szaleństwa, ułuda wiary

I Lidka Justyny Wasilewskiej rzeczywiście jest bezradna. To rola budowana na przeczuciu, że tylko mając wokół wyraźne przeciwieństwa, warto walczyć o najwyższą stawkę, rozpędzać się i grać tak, jakby się miało przekonać do swych racji cały świat w jednej chwili. Potrzeba do tego wręcz organicznego stosunku do aktorstwa, do całego ciała. Wasilewska nie ma z tym problemów od początku swojej drogi, biorąc udział w rzeczach tak różnych jak teatr Grzegorzka, Klaty, Garbaczewskiego czy Mundruczó. W końcu trafiła na Jarzynę, który jak nikt pozwala aktorom wziąć na scenie odpowiedzialność, wydobyć osobiste tonacje. Ojciec Cezarego Kosińskiego zaskakuje, bo jest i bezsilny, i otwarty na poświęcenie, choć trudno w tym odnaleźć chęć zrozumienia sytuacji. To raczej czułość w momencie próby, nieco wymuszona. Tym mocniej tragiczna. Najlepsze role od dawien dawna tworzą Aleksandra Konieczna jako Nauczycielka biologii: nieprzejednana, jednocześnie uwięziona w feministycznych gestach i błahostkach, co na szczęście Jarzyna zaznacza, wpuszczając do spektaklu ironię, biorąc niektóre dialogi w nawias tam, gdzie Mayenburg chce być poważny jak doktryner. Przyznaję, że trudno mi było znów dać kredyt zaufania Tomaszowi Tyndykowi, lecz chyba po raz pierwszy dostał szansę na wyciszenie, skupienie. Jego Dyrektor szkoły odsłania sekret dobrze maskowanej hipokryzji. Najlepsze są właśnie te sceny, kiedy ulega prowokacyjnej osobowości Koniecznej.

Jeśli napisałem, że Ksiądz jest być może drugą postacią w "Męczennikach", to dlatego, że skoro Lidka pragnie porządku duchowego, musi zyskać teologiczną przeciwwagę. Albo równowagę. Mayenburg pozwala Księdzu na zaangażowanie, ale i tak stawia go w sytuacji przegranej: duchowny ma w zanadrzu kompromis wyrosły z tradycji Kościoła jako wspólnoty, jednak to Lidka jest autentyczna, bo czyta Biblię jak niepodważalną literę prawa. W takim rozdaniu Ksiądz prezentuje się śmiesznie. Autor czyta problem wiary na skróty. Żadnych różnic, Koran, Dekalog, św. Mateusz. Zdaje się wmawiać, że religię trzeba rozumieć dosłownie od razu, zanim zrobi to ktoś inny, lecz już z niszczycielską siłą. Jarzyna mimo wszystko wydobywa z Pawlaka to, czemu Mayenburgowi nie udaje się zaprzeczyć. Misja Księdza w szkole jako jedyna nie wynika z przypadku, jako jedyny jest on na swoim miejscu. Chociaż ostatecznie też musi polec. Wizja Kościoła jako wspólnoty nie przekonuje także Jarzyny, który wybiera wolność, nawet z pułapkami dnia dzisiejszego. Przecież w finale, gdy Nauczycielka biologii wbija sobie gwoździe w stopy, Księdza nie ma - chwilę wcześniej rzuca do niej jedynie: "Będę się za panią modlił". Nie broni jej nawet przed oskarżeniami o to, że jest Żydówką. Bo rzecz jasna konsekwencją jurodiwości musi być antysemityzm. I żaden duchowny nie powinien się z tym godzić. Oto oskarżenie lewicowego pisarza. I niestety Jarzyny. W obrazach wyświetlanych na ekranie jednak dopowiada metafizykę, jakoś stara się uzupełniać sensy pogubione w dialogach Mayenburga. Czasem to mu się udaje właśnie dzięki ironii tak dostrzegalnej w jego najważniejszych realizacjach sprzed wielu lat - bo nie ma żadnej tajemnicy w tym, że np. arcydzielna "Uroczystość" według Mogensa Rukova i Thomasa Vinterberga (obecna w repertuarze TR od 14 lat) też bazowała na miałkiej literaturze. A jednak to dzięki braniu podtekstów w nawias Jarzyna tworzył cechy konstytutywne swojego teatru. Dziś musi się bronić backgroundem, nawet jeśli gładko wtopionym w ten bądź co bądź spójny spektakl. Jest najsprawniejszym reżyserem w polskim teatrze, dlatego nie wypada mu, po raz kolejny zresztą, opierać się na tym, co poznaliśmy w jego TR dużo wcześniej.

Finał "Męczenników" każe pytać, o czym naprawdę Jarzyna chce nam dziś opowiadać. I czy to jeszcze opowiadanie, czy dydaktyka w zgrabnym kamuflażu. Bo przecież Mayenburg tworzy sytuację otwartą. Nie wiadomo, co się stanie z Nauczycielką biologii, która dokonuje symbolicznego samoukrzyżowania w imię racjonalizmu. Może w sytuacji krańcowej wszyscy dojdą do porozumienia i okaże się, że można próbować negocjować wspólną filozofię? Autor chyba pyta. U Jarzyny wszyscy odchodzą w odmęty szaleństwa, ułudę wiary - to nadzieja. Ale chyba tylko dla tchórzy. Uczciwi pozostają na miejscu i upierają się, że chrześcijański krzyż to narzędzie tortur, z którego trzeba się wyzwolić. Jarzyna przekreśla finał, wyciągając na pierwszy plan to, co w dramacie tendencyjne i proste. Od teatru Jarzyny wymagam najwięcej. Od niego zdecydowanie najwięcej.

Przemysław Skrzydelski
W Sieci
25 marca 2015

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia