Koniec sztuki w Białymstoku

10. "Białysztuk" - Przegląd Inicjatyw Teatralnych

Powiedzieć, że Białystok jest teatralną pustynią, byłoby zapewne przesadą. Ambitny, nowatorski teatr jest jednak czymś, czego temu miastu wciąż brakuje, a czego białostoczanie są wyraźnie spragnieni. Frekwencja na spektaklach granych w ramach przeglądu Białysztuk jest tego najlepszym dowodem. Organizator - Stowarzyszenie Promocji Artystycznej - już po raz dziesiąty wypełnił czas nam, chciwym kulturobiorcom, prezentacjami teatralnych i okołoteatralnych inicjatyw artystycznych

Przeglądowi nie przyświeca żadna konkretna idea, ciężko zidentyfikować jego motyw przewodni. Prawdopodobnie dlatego poziom festiwalu określić można jako… średni. Choć nie były bez wartości, większość prezentacji niestety nie zachwyciła, zabrakło im świeżości i siły oddziaływania. W tym miszmaszu form i treści znalazło się jednak kilka prawdziwych, wartych uwagi pereł. To dla nich warto starać się i organizować przedsięwzięcia tego typu, one są również ich siłą napędową. I w końcu, o nich właśnie warto napisać!

Witkacy - manipulator


Pierwszym i, moim zdaniem, najlepszym pokazem przeglądu była premiera Teatru Malabar Hotel „Matka – niesmaczna sztuka w dwóch aktach z epilogiem” Stanisława Ignacego Witkiewicza, w reżyserii Hendrika Mannesa. To historia żałosnego położenia matki i syna, połączonych toksyczną relacją. Alkoholiczka i morfinistka, Janina Węgorzewska z domu Von Obrock spędza życie na robótkach ręcznych i analizowaniu zachowań wampirycznego - jak sądzi – syna Leona. On natomiast stawia się w roli geniusza, którego społeczne idee mają uratować świat od kryzysu. Wykreowana przez niego poza błyskotliwego dekadenta, nie mając realnych podstaw, słania się i ostatecznie załamuje. Słaba psychika i hedonistyczne zapędy kierują go w stronę czerpania zysków z prostytucji i szpiegostwa. Od ostatecznej katastrofy bohaterowie uciekają w kokainizm, co – jak nie trudno się domyślić – potęguje tylko siłę upadku.

Siłą spektaklu nie jest jednak historia, a sposób jej przedstawienia. Twórcy nie mają złudzeń, przesłanie i filozoficzne teorie Witkacego nie przeszły próby czasu. Jego teksty pozostały jednak niesamowicie sceniczne. Dla kreatywnego reżysera nadal są idealnym tworzywem do budowania teatralnej rzeczywistości. Rozbijając pojęcie postaci (trzech aktorów: Magdalena Czajkowska, Marcin Bartnikowski, Marcin Bikowski wciąż zamienia się rolami, niekiedy matką bywają wszyscy troje jednocześnie, innym razem każdy kreuje oddzielną postać) oraz wykorzystując liczne maski, lalki, manekiny, wprowadza nas w schizofreniczny świat rozpadu tożsamości, póz i gęb, który zarazem wykpiwa. Umiejętnie eksponując absurdy tekstu, absurdalne zachowania narzucając aktorom, sygnalizuje jego irracjonalność i wywołuje makabryczny, zamierający w gardle śmiech widowni. Rzeczywistość ta zanurzona w onirycznej - czy raczej narkotycznej – atmosferze, wydobywa prawdziwego ducha Witkacego. Rujnowanie konstrukcji dramatu, paradoksalnie przybliża jego istotę, zwalczając przy tym pułapkę anachroniczności.

Co najważniejsze, „Matka – niesmaczna sztuka w dwóch aktach z epilogiem” od samego początku skupia się na poruszeniu widza, to w nim tak naprawdę rozegrać ma się dramat. Sztuka jest nierealistyczna, a więc aktorzy (choć ekspresyjnie i z zaangażowaniem) grają nie po to by przedstawić, ale by wywołać emocje. O tym, że widownia stanie się nieodzowną częścią spektaklu dowiadujemy się już w pierwszej scenie, gdy (na zaledwie przygaszonych światłach) Magdalena Czajkowska w milczeniu patrzy na nas wyzywająco, co sprawia, że czujemy się nieswojo, nerwowo. Wytrąceni z wygodnych pozycji niewzruszonych obserwatorów, dajemy sobą emocjonalnie manipulować, niepostrzeżenie angażujemy się w przedstawienie. Twórcy wodzą nas za nos i pozostawiają psychicznie rozedrganych, rozwałkowanych jak manekin, który towarzyszy aktorom przez cały spektakl. Z początku ciężki i przygniatający, z biegiem czasu coraz bardziej sponiewierany, aż do jego rozczłonkowania w scenie finałowej. Nikt nie próbuje zebrać nas potem do kupy, wręcz przeciwnie, zostajemy bezceremonialnie sprzątnięci razem z masą mechanicznych śmieci, jakie zdążyły znaleźć się na scenie. Wszystko, co się w nas wydarzyło, zostaje umniejszone, wykpione. Groteska sięga zenitu.

Gdy gasną światła, zdajemy sobie sprawę, że na niecałe dwie godziny, Teatr Malabar Hotel naprawdę posiadł „rząd dusz”. To właśnie dlatego brawa długo nie milkną.

Spotkanie indywidualistów

„WilkaNoc” to wydarzenie artystyczne, które trudno nazwać czy jednoznacznie sklasyfikować. Jest połączeniem animowanego obrazu filmowego, performance’u oraz granej na żywo muzyki, przygotowane przez zespół Pogodno i Mariusza „Wilka” Wilczyńskiego - artystę wizualnego zaliczanego do nurtu animacji artystycznej i eksperymentalnej. „Wilk” to pierwszy, i dotąd jedyny, polski autor filmów animowanych, który miał indywidualny, retrospektywny przegląd swoich filmów w Museum of Modern Art w Nowym Jorku oraz pierwszy autorem animacji z Polski, którego filmy wyświetlano w National Gallery w Londynie.

Pokaz zaczął się właśnie od filmów Wilczyńskiego, co zupełnie zdezorientowało publiczność. W głowach pytaliśmy: „gdzie podziali się artyści?”, „co z zapowiadanym life performance’em?”. Szybko jednak przestało nas to interesować, gdyż bez trudu zatopiliśmy się w dziwnym świecie animacji Wilczyńskiego i wczuliśmy w jego klimat. Od razu zrozumieliśmy, że „Wilk” jest artystą wyjątkowym, w jego pracach jest bowiem tyle samo abstrakcyjnej pomysłowości i humoru, co gorzkiej refleksji nad rzeczywistością. Tworzone przez niego irracjonalne historie to zaskakująco trafne komentarze na temat mechanizmów rządzących rzeczywistością i relacjami międzyludzkimi. Wilczyński okazał się wyczulonym obserwatorem, który dzięki swojej nieograniczonej – zdawałoby się – wyobraźni i charakterystycznej kresce, tworzy animacje niedorzeczne i pełne prawdy zarazem.

Po projekcji czterech filmów, na scenie pojawili się wreszcie artyści. Uzbrojony w pisak oraz kamerę „Wilk”, rysował na papierze i rejestrował to kamerą, z której obraz trafiał na duży ekran za zespołem. Przeplatało się to z przygotowanymi wcześniej, krótkimi animacjami. Podkładem muzycznym była grana na żywo muzyka Pogodno. Zespół uraczył nas porządną dawką zawadiackiego, punkowego jazzu, odpowiednio dozując przy tym napięcie, akcentując momenty kulminacyjne w animacjach Wilczyńskiego. W porównaniu do niego, muzycy Pogodno wyraźnie bawili się występem, rozmawiali z publicznością, starali się nawiązać z nią kontakt. Sceniczną ekspresją przerośli rysownika i zdominowali show. Trudno ich za to winić, koncerty muszą przecież być ich żywiołem, a performance „Wilka” okazał się mało zajmujący. Nie przeczę, zarówno animacje, jak tworzone na żywo rysunki robiły wrażenie, całość była jednak niespójna, zabrakło angażującej, budzącej ciekawość historii.

Obok projektu „WilkaNoc” ciężko przejść obojętnie, składają się na niego bowiem dwie silne artystyczne osobowości. Obie także pokazują się nam z jak najlepszej strony. Ich wspólny projekt nazwać można by jednak spotkaniem, a nie współpracą. Wilczyński i Pogodno nie występują razem tylko obok siebie, oglądamy ich raczej równocześnie, a nie łącznie. Jak widać, naprawdę trudno jest pokonać indywidualizm artystów.

Poetyczność teatru


Problemów z tym nie miała Grupa Coincidentia (czyli dwójka pochodzących z Białegostoku aktorów – Paweł Chomczyk i Dagmara Sowa), której nowy spektakl „Krabat”, w reżyserii Christiane Zagner, powstał we współpracy z niemieckim Figurentheater Wilde&Vogel. Niemieckojęzyczni aktorzy w polskim spektaklu? To możliwe! Co więcej, w „Krabacie” to bez znaczenia. Tekst nie jest tu bowiem zbyt istotny, ze sceny pada niewiele słów. O wiele ważniejsza od językowej treści, okazuje się forma przedstawienia. Za pomocą masek, lalek, tkanin i niezwykle ogranych, zwykłych przedmiotów (na przykład torebka foliowa), w oprawie mgły i idealnie dobranych świateł, na naszych oczach konstruowana jest magiczna, tajemnicza rzeczywistość.

Fabuła jest ponura i nieskomplikowana. Baśniowa, tajemnicza, odrobinę straszna, z wyraźnym morałem - opowiedziana w inny sposób z powodzeniem mogłaby służyć za prostą bajkę dla dzieci. Tytułowy Krabat, zbłąkana sierota wojenna, znajduje schronienie w dziwnym młynie u jedenastu młynarczyków i ich Mistrza – czarnoksiężnika, który zaprzedał duszę diabłu. Aby przeżyć, znosi surowe reguły, ciemne praktyki i nieograniczoną władzę czarnego Mistrza, do którego niepostrzeżenie zaczyna się zbliżać. Sytuacja staje się beznadziejna, narasta niepokój, coś musi się stać. Odpowiedzią okazuje się nieposłuszeństwo i niezwykła moc pierwszych uczuć: miłości i przyjaźni.

Dziecinnie proste, zgadza się. Nie o zawiłośc tu jednak chodzi, cała historia ma w tym spektaklu pomniejsze znaczenie. W wielu sytuacjach sztuka sama bierze się w nawias, a nawet skłania w stronę groteski, wcale nie oczekując, że na serio przestraszymy się praktyk czarno magicznych mistrza. Przy pomocy „teatrzyku wielkanocnego” ośmiesza czarnoksiężnika, serwuje nam też uroczo zabawny monolog marionetki – kościotrupa, co kojarzymy z upiornym humorem z filmów Burtona. Wyraźnie zaznacza się, że fabuła jest tu jedynie pretekstem dla impresjonistycznego charakteru przedstawienia.. Odnieść można wrażenie, że aktorzy na naszych oczach tworzą ze swoich ciał, masek, przedmiotów i tkanin plastyczne obrazy, w których zastygają na chwilę, by wbić się nam w pamięć. Spektakl czytać mamy raczej symbolicznie, nie chodzi o empatię dla chłopca z młyna, chodzi o uruchomienie pokładów naszych emocji i wspomnień.

Dla osiągnięcia tego efektu, niezastąpiona jest muzyka. Tworzona na żywo przez Charlotte Wilde, gra jedną z głównych ról w spektaklu. Dzięki wykorzystaniu voice recordera, jedna osoba jest w stanie stworzyć niebanalne i złożone brzmienia. Skrzypce, flety i różne niestandardowe przedmioty w roli instrumentów (na przykład gnieciona kartka) oraz cudowny głos śpiewającej Charlotte czarują. Jej muzyka, równie liryczna, co psychodeliczna, nastrojowa i drażniąca, nie tylko wzmacnia oddziaływanie wrażeń wizualnych - jest tak dobra, że mogłaby stanowić ich ekwiwalent.

„Krabat” to spektakl niestandardowy, nie do końca wpisujący się z to, co rozumiemy przez estetykę teatralną. Impresjonistyczny, symboliczny charakter, liryczność… czyżbyśmy mieli do czynienia z poezją? „Krabat” w swoim oddziaływaniu na widza bardzo ją przypomina.

W ramach przeglądu wystąpili również: białostocki Teatr Kolegtyw ze spektaklem „Noc nadchodzi od wewnątrz”, francuski Velo Theatre ze spektaklem „Appel d’air”, Studium Teatralne z „Królem kier znów na wylocie”, białostoccy studenci Akademii Teatralnej: Katarzyna Grajlich i Daria Brudnias z pokazem „Pif Paf” i Mateusz Tymura z „Prostą historią”. Odbyło się także performatywne czytanie dramatu „Korytarz” Miłki Malzahn i koncert DJa EsDwa.

Karolina Brzezińska
ksiazeizebrak.pl
19 listopada 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia