Korczak odmitologizowany

rozmowa z Tadeuszem Płatkiem

Życzyłbym sobie, żeby po premierze nie została w nas jakaś pustka. Żebyśmy nie wpadli w depresję z powodu powrotu do normalności po dziesiątkach godzin prób. Przez niemal całe wakacje te dzieci były w teatrze dzień w dzień, czasem po osiem godzin. Zdarzyło się coś, co normalnie dzieciom jest niedostępne. Była to dla nas niesamowita szkoła życia.

Przed premierą musicalu „Korczak” w reż. Roberto Skolmowskiego w Operze i Filharmonii Podlaskiej – Europejskim Centrum Sztuki z kierownikiem muzycznym Tadeuszem Płatkiem rozmawia Ryszard Klimczak.

Ryszard Klimczak: Kiedy otrzymał Pan zaproszenie do wzięcia udziału w tej interesującej prapremierowej produkcji, jaką jest musical „Korczak”?

Tadeusz Płatek: Roberto Skolmowski, który został dyrektorem rok temu zaprosił mnie do Białegotoku i zaproponował udział w niezwykłym przedsięwzięciu - przekształceniu filharmonii w operę. Miałem współtworzyć właśnie to nowe, operowe ogniwo. Od pierwszego wejrzenia zakochałem się w nowym budynku Opery, unikalnym w skali świata. Przyznam, że również pociągała mnie idea tworzenia opery w mieście, w którym nigdy jej nie było. Bardzo aktywna grupa białostockich melomanów jeździła za to regularnie na przedstawienia do Warszawy. Roberto Skolmowski już przy pierwszej rozmowie zaproponował mi kierownictwo musicalu „Korczak”, napisanego przez Anglików na podstawie biograficznego filmu Andrzeja Wajdy opartego na scenariuszu Agnieszki Holland. Moim zadaniem było, wraz ze wspaniałymi współpracownikami, przygotować musical w dwóch wersjach językowych – polskiej i angielskiej, przy okazji dokonać pewnych korekt dramaturgicznych i językowych, bo w wielu fragmentach tłumaczenia kłóciło się z nutami.  Kolejnym wyzwaniem było zbudowanie chóru dziecięcego od podstaw tylko dla tego musicalu. Zbudowanie i wychowanie. Do tego zadania dyrektor Roberto Skolmowski powołał cały sztab ludzi.

Długo zastanawiał się Pan nad przyjęciem propozycji?

Ja w ogóle nad niczym zbyt długo się nie zastanawiam. To było jednak tak trudne, ogromne wyzwanie, że jedyną wątpliwością było ułożenie, w nowych warunkach, mojego, dotychczasowego, rodzinnego życia. 

Wiadomo, że teatrów nie otwiera się zbyt wiele, a nowych instytucji operowych prawie w ogóle. Niedawno, co prawda został oddany do użytku nowy budynek Opery Krakowskiej, ale w zasadzie opera bazuje głównie na posiadanej już infrastrukturze. Jednak w Białymstoku chcecie przełamać takie myślenie i pokazać, że warto inwestować w coś nowego.

No właśnie, tworzymy historię, choć może trochę górnolotnie to brzmi. Poza tym łączenie opery z filharmonią jest fascynujące. To, w Polsce zupełna nowość, choć np. w Austrii i w Niemczech ten model doskonale się sprawdza, wymaga jednak od muzyków ogromnego zaangażowania i elastyczności. Taka operowo-filharmoniczna fuzja pozwala jednak wyeliminować słabości, które mają specjalistyczne orkiestry. Te wyłącznie operowe mają w repertuarze kilkanaście, może kilkadziesiąt pozycji, które jednak grają przez całe lata i dochodzą w nich do technicznej perfekcji. Są przez to bardzo „gibkie”. Potrafią, gdy np. coś niedobrego dzieje się na scenie, wraz z dyrygentem szybko się odnaleźć – błyskawicznie przyspieszyć, zwolnić, w mgnieniu oka przeskoczyć kilka taktów. Z kolei zaletą orkiestr stricte fiharmonicznych, jest ogromna dbałość o brzmienie, skupienie się nad tym cudownym materiałem – dźwiękiem. Orkiestry filharmoniczne siedzą na scenie, muzycy są widoczni. Operowe – przeciwnie – schowane wraz z dyrygentem w orkiestronie, potocznie zwanym kanałem, schodzą na drugi plan. To również ma swoje konsekwencje, m.in. psychologiczne. Teraz, w każdym razie, mamy możliwość stworzenia zespołu doskonałego. Przepis na znakomitą orkiestrę jest, bowiem jeden: Różnorodny repertuar, mnóstwo koncertów, przyzwoita pensja i dużo wzajemnego szacunku. 

Odchodząc na moment od tematu opery i „Korczaka”, chciałem zapytać o Pana muzyczne początki...

Muzyką zajmowałem się od zawsze, jestem dzieckiem Piwnicy Pod Baranami. Na początku jednak trochę się muzyki bałem. Nie zdawałam po liceum do Akademii Muzycznej. Nie chciałem żeby muzyka była moim zawodem, a raczej czystą czystą miłością. Traktować ją chciałem, jako hobby a nie sposób na zarabianie pieniędzy. W dodatku życie dziwnie się potoczyło. Znalazłem się w dość trudnej sytuacji rodzinnej, zacząłem pracować jako dziennikarz. Z bratem i mamą otworzyliśmy w Krakowie pensjonat, słowem wpadłem w wir zwykłych czynności. Dyrygentura, o której marzyłem to jedne z najbardziej wymagających studiów na świecie i nie mogłem sobie na nie pozwolić. Dopiero, gdy stanąłem na nogach finansowo mogłem oddać się wyłącznie muzyce. Nie żałuję jednak lat spędzonych w redakcji. Dyrygentura to nie tylko kontrola nut i nadawanie tempa, to także psychologia, kontakty z ludźmi, literatura, zdobywanie wiedzy z pogranicza teatru i dramatu. Dziennikarska praktyka bardzo mi  w tym pomaga.

Czyli droga do dyrygentury była jednak dosyć wyboista.

Tak, moje życie do pewnego momentu było pasmem zaskakujących zbiegów okoliczności.
Studiował Pan w Konserwatorium Królewskim w Brukseli na brukselskiej jednej z najbardziej prestiżowych europejskich uczelni w muzycznej Europie, wymienianej obok Konserwatorium Paryskiego, Royal Academy of Music w Londynie, Konserwatorium Moskiewskiego czy Mozarteum w Salzburgu. 

Co szczególnego zyskał Pan dla swojego artystycznego rozwoju studiując na tej uczelni?

Magia tego miejsca jest wielka. Te słynne konserwatoria mają niezwykłą aurę, którą  zawdzięczają nie tylko profesorom, ale także swojej historii.  Akademia w Brukseli miała wielu znakomitych wykładowców. Kontrapunktu uczyłem się np. w tej samej sali i przy tym samym biurku, przy którym lekcje prowadził w XIX wieku Henryk Wieniawski.  Na szkolnych koncertach, w przepięknej sali akademickiej (to taka La Scala w miniaturce) pojawiała się czasami niespodziewanie sama królowa. Pobyt w Brukseli pozwolił mi przede wszystkim osobiście poznać największych muzyków na świecie, czasem w dziwnych sytuacjach. Na przykład kupowałem brioszki w tym samym sklepie co Martha Argerich – największa pianistka wszech czasów. Byliśmy sąsiadami, raz nawet pomogłem jej zanieść do domu zakupy. Bruksela jest w środku Europy, wszędzie stąd blisko, wielcy muzycy, mimo okropnej pogody, często się tam osidlają. Pod tym względem stolica Europy jest podobna do mojego rodzinnego Krakowa. Tam też nobliści chodzą po ulicy. Chciałbym jednak podkreślić, że moja krakowska Akademia Muzyczna dała mi dużo więcej. To tu się wszystkiego nauczyłem, głównie od mojego mistrza, Tadeusza Strugały. Pod względem poziomu kształcenia krakowska akademia może się spokojnie równać z brukselską i jakąkolwiek inną na świecie.

Chciałem zapytać o Copernicus Music Festival w Londynie. Jak wyglądał Pana debiut?

To był ciekawy projekt realizowany przez Royal Academy of Music, Royal College of Music i Akademię Muzyczną z Krakowa. W Londynie miał się odbyć festiwal promujący naszą kulturę. W Krakowie wybierano wykonawców, którzy mogli wziąć udział w projekcie. Ja również znalazłem się w grupie szczęśliwych. Mieliśmy zagrać dwa utwory: Symfonię Linzką Mozarta oraz czwartą symfonię Beethovena. Było to miłe i bardzo szczególne przeżycie. Dostaliśmy mieszaną orkiestrę, składającą się z polaków i Anglików. Daliśmy koncert piękny, wzruszający.  Magiczne przeżycie. Może zabrzmi to jak banał, ale wtedy naprawdę uświadomiłem sobie moc muzyki, międzynarodowego języka, który znosi wszelkie podziały.
Było to spotkanie polskiej i angielskiej dyrygentury, interpretacji przy okazji festiwalu związanego z Kopernikiem. Trudno zgadnąć, co może łączyć astronomię z muzyką.
Projekt był elementem dużego festiwalu. Nadrzędną ideą nie była astronomia, ale poznanie Mikołaja Kopernika jako Polaka. A co muzyka ma wspólnego z astron-omią? Np. w ramach tego festiwalu wykonano  suitę  „Planety” Gustawa Holsta.

Wracając do „Korczaka”. Nie można nie zapytać: jak połączyć temat holocaustu z musicalem?

Kilku Żydom, z którymi rozmawiałem takie pytanie jakoś nie przyszło do głowy (śmiech), to jednak pytanie częste i znamienne. Czai się w nim sugestia, że istotą musicalu jest wyłącznie rozrywka. Tak rzeczywiście było w latach 30, na Broadwayu. Dzisiaj to się jednak trochę zmieniło i słowo musical odnosi się przede wszystkim do gatunku, który łączy w sobie teatr i operę. Bardzo bym chciał, żeby ten wciąż niezbyt popularny w Polsce gatunek wydostał się z pułapki stereotypów. Daje bowiem mnóstwo możliwości wyrazu artystycznego – poprzez muzykę, taniec i grę aktorską. W operze, na przykład, króluje muzyka. Nawet cisza, precyzyjnie odmierzona pauzami, jest muzyką. W musicalu w pewnym momencie muzyka się zatrzymuje i oddaje pierwszeństwo teatrowi. Ma to swój głęboki sens.

Jaka muzyka jest w „Korczaku”?

Przepiękna. Osoby, które dotychczas słuchały „Korczaka” przy kilku okazjach (na eksperymentalnych koncertach  - reagowały niezwykle spontanicznie. Płakały, zamierały w bezruchu po spektaklu. To jest muzyka, która wzbudza ogromne emocje. Bywa monumentalna, par excellence oratoryjna. Są wielkie finały, cudownie melodyjne tematy. Jest tam kilka powracających motywów przewodnich, który się powtarza. To są środki rodem oper i  dramatu muzycznego. Gdyby nie to, że określenie „dramat muzyczny” jako słowo mamy zarezerwowane dla Wagnera, doskonale pasowało by do opisu muzyki do Korczaka. Poza tym w „Korczaku’ jest sporo muzyki klezmerskiej. To jest musical, ale nie tylko dla śmiechu, dla rozrywki. A jest w nim także potrzeba refleksji. W sumie cieszę się, że wywołuje dyskusję, debatę, że pojawiają się pytania, kontrowersje, powątpiewania. Będziemy mieli zwyczajnie więcej okazji do udowodnienia, jak niezwykłe i ważne jest dzieło Chrisa Williamsa.

Mam wrażenie, ze „Korczak” wymyka się jakimkolwiek klasyfikacjom.

Dzięki „Korczakowi” ujętemu w ramy musicalu możemy najpełniej opowiedzieć bardzo ważną, mądrą i trudną historię. Spójrzmy na życie Janusza Korczaka. Myślimy o nim, zwykle, jako tym, który poszedł z dziećmi do gazu. Niestety, jak pięknie napisała w jego biografii Joanna Olczak-Ronikier, ten heroizm śmierci przyćmił heroizm jego życia. Przeczytałem sporo na jego temat i myślę, że gdyby on żył w naszych czasach, byłby człowiekiem aktywnym, stałym gościem audycji radiowych, pewnie rezydentem Tomasza Lisa i Moniki Olejnik, pisałby ostre, kąśliwe felietony. To był człowiek nieprzeciętnie inteligentny, dowcipny, wrażliwy. My, niestety, myślimy cały czas o nim wyłącznie, jako o kimś skrajnie przygnębionym. A on był otoczony przeróżnymi ludźmi, wybitnymi ludźmi. Aktywnie tworzył nową Polskę po odzyskaniu niepodległości w 1918. Wyobraźmy sobie teraz Korczaka i dzieci. Ogromne rzesze, które wychował. Jaki więc gatunek lepiej pasuje do opisania tej historii niż musical? Moim zdaniem jest to bardzo trafne. W Niemczech, w byłym obozie koncentracyjnym, gdzie prezentowaliśmy wersję koncertową udzieliłem wielu wywiadów i nikt mnie nie pytał o jego musicalowość. Sądzę, zresztą, że doszukiwanie się problemów leży trochę w naszej polskiej naturze. Niech pan pomyśli: gdyby napisać o nim kolejną książkę, zrobić film, stworzyć stronę internetową, nikogo by to nie zdziwiło. A my robimy musical. Czasem odnoszę wrażenie, że ludzie chcieliby do końca świata widzieć Korczaka biednego, umęczonego wręcz męczennika, smutnego bohatera. Taki obraz byłby jednak niepełny. Janusz Korczak vel Henryk Goldszmit był człowiekiem z krwi i kości.

Wracając jednak do meritum. Pracuje Pan nad dwiema wersjami „Korczaka”, operową i koncertową. Proszę powiedzieć o nich coś więcej.

Wersja koncertowa powstała z pomocą Joanny Gdowskiej [kierownik literacki OiFP- przyp. R.K.]. Po pierwsze chcieliśmy się podzielić Korczakiem ze światem. Tu tylko stoimy nieruchomo na scenie, jak w oratorium, pokazujemy wyłącznie muzykę, ale dzięki temu całe przedstawienie możemy przewieźć dwoma autobusami w dowolne miejsce. Chcieliśmy wyjść z Korczakiem też poza mury teatru, również po to, aby oswoić śpiewające dzieci z publicznością.  Podszedłem do partytury - w której jest dwadzieścia pięć utworów, dwadzieścia kilka scenek aktorskich, sceny zbiorowe – bez emocji i dokonałem skrótów. Wraz z Joanną Gdowską ułożyliśmy opowieść przedzielając je narracją samego Korczaka, który siedzi przy biurku, pisze pamiętnik i wie, że za dwa tygodnie pójdzie z dziećmi na Umschlagplatz, na śmierć. Wersja koncertowa, po tych skrótach zamyka się w czterdziestu pięciu minutach.

Czy można pytać już o wersje operową?

Korczak w wersji scenicznej to bardzo skomplikowane przedsięwzięcie. Trwa ok. 2,5 godziny. Mamy olbrzymią dekorację, technikę sceny. Reżyser Roberto Skolmowski stworzył wspaniałe widowisko, z użyciem jeżdżących w tę i we w tę zapadni i obrotówek, wykorzystano tu wszystkie możliwości, jakie aktualnie daje technika teatralna. Chciałbym tu zdradzić, że Białystok ma wspaniałą, nowoczesną scenę.
Wersja operowa jest zapięta na ostatni guzik, jesteśmy już po próbie generalnej. Nie chcę zdradzać szczegółów, żeby nie psuć niespodzianki, pragnę jednak podkreślić jedną rzecz. „Korczak” nie jest tylko sztuką operową. To nie jest wyłącznie przedstawienie. „Korczak” w Operze i Filharmonii Podlaskiej – Europejskim Centrum Sztuki (to jest pełna nazwa instytucji) jest wielkim bardzo szeroko zakrojonym projektem edukacyjnym. Przez rok dyrektor Skolmowski, kierownik chóru Ewa Rafałko i wiele innych osób uczyło te dzieci wszystkiego od podstaw. Jak mówić, jak śpiewać, jak się ruszać. Wśród dzieci jest kilkanaście młodych wielkich talentów. Projekt edukacyjny obejmował również spotkania ze studentami z instytutu Yad Vashem, spotkania warsztatowe, poznanie  specyfiki kultury żydowskiej, informacje o wzajemnych relacjach, o wielokulturowości. Mówiliśmy też o umieraniu i zabijaniu. Dla mnie – jako dla dyrygenta - było to niezwykle istotne przeżycie. Sceniczna wersja „Korczaka” zaczyna się wejściem do komory gazowej, a ja miałem przed sobą dzieci w wieku od dziewiątego do czternastego roku życia i wielki niepokój wewnętrzny. Czy mówić prawdę o niezasłużonej, koszmarnej, brutalnej śmierci, czy może omijać temat? Jednak świadomość dzieci jest podobna do świadomości osób dorosłych. Psycholog z Instytutu Yad Vashem powiedziała mi, że według najnowszych badań dzieci już od wczesnych lat życia doskonale rozumieją, czym jest śmierć. Czym jest śmierć zawiniona, czym jest śmierć niesprawiedliwa i czym jest niesprawiedliwość. Ich świadomość w tym względzie jest podobna do świadomości dorosłych. Dzieciom można więc tłumaczyć, czym były obozy koncentracyjne. Muszą to jednak robić wyłącznie fachowcy. Umiejętne tłumaczenie, czym jest śmierć i czym był Holokaust jest w dzisiejszej pedagogice jednym z najlepszych sposobów nauki tolerancji, miłości bliźniego, szacunku dla inności.

Czego można Panu życzyć jako kierownikowi muzycznemu tak wielkiego i ważnego przedsięwzięcia?

Życzyłbym sobie, żeby „Korczak” zabrzmiał dobrze przy pełnej sali. A jeżeli chodzi o muzykę, obraz, sceny - nie muszę sobie niczego życzyć. Myślę, że nawet, jeżeli wszystkie zrządzenia losu sprzysięgły się przeciwko nam, gdyby zdarzyła się jakaś niewyobrażalna katastrofa, ten spektakl i tak będzie piękny, i będzie wzruszał. Życzyłbym sobie, żeby po premierze nie została w nas jakaś pustka. Żebyśmy nie wpadli w depresję z powodu powrotu do normalności po dziesiątkach godzin prób. Przez niemal całe wakacje te dzieci były w teatrze dzień w dzień, czasem po osiem godzin. Zdarzyło się coś, co normalnie dzieciom jest niedostępne. Była to dla nas niesamowita szkoła życia.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Tadeusz Płatek - studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim (dziennikarstwo i europeistykę), w Akademii Muzycznej w Krakowie (teorię muzyki) oraz w Konserwatorium Królewskim w Brukseli (dyrygenturę). Obecnie jest studentem roku dyplomowego w Akademii Muzycznej w Krakowie, w klasie prof. Tadeusza Strugały. Zadebiutował w 2009 roku w Londynie na festiwalu Copernicus, organizowanym wspólnie przez Royal Academy of Music i Royal College of Music. Od 2008 r. jest asystentem w Operze Krakowskiej, a od 2012 dyrygentem Opery i Filharmonii Podlaskiej. W 2012 roku na podstawie rękopisów i pierwodruków, dokonał opracowania oryginalnej wersji Halki Moniuszki. Cztery, orkiestrowe części zostały wykonane we wrześniu (16) przez Polską Orkiestrę Radiową pod dyrekcją Łukasza Borowicza. Koncert był transmitowany w II programie Polskiego Radia.

Ryszard Klimczak
Dziennik Teatralny
29 września 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...