Kos? Pedros? Nie, Gajos

znakomity aktor skończył 70 lat.

Potrafi zagrać każdego. A jak trzeba, to i nikogo też zagra. Znakomity aktor skończył 70 lat.

Wojciech Wójcik powiedział o nim kiedyś, że potrafi zagrać nawet nogę od stołu. Wojciech Marczewski zaś stwierdził, że wystarczy, iż powie „dzień dobry”, a już się coś dzieje. Tyle reżyserzy, ale koledzy po fachu też umieli oddać mu sprawiedliwość. Kazimierz Kutz w książce „Klapsy i ścinki” przywołuje scenę, kiedy Tadeusz Łomnicki podszedł do naszego bohatera, klęknął przed nim i rozkładając ręce, zawołał: „Panie Gajos, widziałem! Jest pan genialny!”. To „widziałem” odnosiło się do kreacji aktora w „Opowieściach Hollywoodu” Christophera Hamptona, wyreżyserowanych przez Kutza i pokazanych w Teatrze TV. Był rok 1987. Mówi się, że to wtedy właśnie wielki „Łom”, który lubił wykonywać sceniczne gesty nie tylko w teatrze, pasował 48-letniego wówczas Janusza Gajosa na swojego następcę. Dziś widać wyraźnie, że nie mógł wybrać lepiej.

Żadnego ekshibicjonizmu

Obecnie Gajos ma 70 lat (urodziny obchodził we wrześniu) i bez dwu zdań jest najlepszy. Nie tylko dlatego, że konkurencja jakby powoli się wykrusza. W ubiegłym roku zmarł Gustaw Holoubek, niedawno odszedł Zbigniew Zapasiewicz, choć byli to aktorzy z zupełnie innej niż Gajos bajki. Oni kogokolwiek by grali, zawsze poniekąd grali siebie. To były bez wątpienia dwie wielkie osobowości teatru i kina (z naciskiem raczej na to pierwsze), Gajos zaś w kinie i w teatrze zawsze jest „tylko” aktorem. Najpierw rzemieślnikiem, a potem artystą. O ile Holoubek i Zapasiewicz na ogół wychylali się zza granych przez siebie postaci, o tyle Gajos nieodmiennie się za nie chowa. Nie bez powodu przecież Elżbieta Baniewicz, autorka wydanej przed paru laty biografii aktora, dała jej tytuł „Nie grać siebie”.

To zasada, której Gajos trzyma się od lat, i to z żelazną konsekwencją. Przy okazji różnych wywiadów wciąż powtarza, że fikcyjny bohater, który zbyt mocno przystaje do aktora, jest nadużyciem i że na planie filmowym czy na scenie teatralnej najuczciwiej jest odstawić siebie na bok. Trzeba sięgać do własnych doświadczeń, to oczywiste. Ale w budowaniu postaci należy korzystać przede wszystkim z wyobraźni, a nie odwzorowywać własne wnętrze, bo byt wyimaginowany bywa na ogół ciekawszy od realnego. I Gajos nie rzuca słów na wiatr. Choć z natury jest człowiekiem raczej cichym i spokojnym, w sprawach zawodowych potrafi się ostro postawić. Jak choćby wtedy, gdy w Teatrze Rozmaitości na dwa tygodnie przed premierą zrezygnował z roli Prospera w reżyserowanej przez Krzysztofa Warlikowskiego Szekspirowskiej „Burzy”. Aktora i reżysera poróżniły koncepcje roli. Gajos mówił o Prosperze „on”, Warlikowski zaś chciał, by mówił: „ja”.

Jak widać, Gajos nie uznaje ekshibicjonizmu za clou aktorskiej profesji. Baniewicz - odwołując się do słów rosyjskiego reżysera Konstantego Stanisławskiego, twórcy sławnej metody, iż "należy kochać Teatr w sobie, a nie siebie w Teatrze" - napisała o bohaterze tego tekstu, że należy do aktorów, którzy lubią sztukę w sobie, a nie siebie w sztuce. Niby paradoks, ale bardzo celnie oddaje podejście Janusza Gajosa do zawodu.

Bo ja jestem z wodociągów

Nie gra siebie, więc za każdym razem jest inny. A do tego wiarygodny, co przy 300, i to z niezłym okładem, rolach (filmowych i teatralnych) jest nie lada wyczynem. To prawda, że oprócz postaci pierwszoplanowych zagrał, zwłaszcza w kinie, całą masę ról pomniejszych. Ale prawdą jest też, że Gajos epizodów, jak to się mówi, nie odpuszcza i z każdego potrafi uczynić aktorskie cacko. Przypomina w tym holenderskich szlifierzy, którzy surowy diament za pomocą mistrzowskiej precyzji zmieniają w czysty brylant.

By się o tym przekonać, wystarczy choćby sięgnąć po "Wojnę światów - następne stulecie" (1981) Piotra Szulkina. Gajos pojawia się tam tylko w jednej scenie. Gra robotnika, którego zbuntowany przeciwko całemu światu - wliczając w to Marsa - Iron Idem (Roman Wilhelmi) spotyka na skrzyżowaniu ulic, gdy ten siedzi na ławce i gapi się w telewizor przymocowany do słupa stojącego pośrodku skrzyżowania.

Kontestacyjnej postawie Idema robotnik przeciwstawia swoją uległość. Mówi: "Co pan, nie widzi pan, jak tu wszystko pięknie urządzone? Wszystko pod jednym słupem, na świeżym powietrzu, zdrowo, piwa można się napić". A potem dodaje: "No, niech pan powie, czego ja jeszcze mogę chcieć". I nagle drobna pretensja szarego człowieczka w wymiętym płaszczu zmienia się w gorycz i żal natury wręcz zasadniczej. A potem jeszcze w robotniku budzi się kozak, który uwagi Idema obcesowo kwituje: "Wie pan, co pan mi może? Pan mi nic nie może, bo ja jestem z wodociągów". Ta scenka trwa może minutę, ale w tym krótkim czasie Gajos zdołał odegrać komedię, tragedię i jeszcze zahaczył o kabaret. A co najważniejsze, dzięki genialnemu wykonaniu wszystko trzyma się kupy. Jubilerska robota.

Brak pomysłu na Gajosa

Epizodyczną rolę Janusz Gajos kreuje też w najnowszym filmie Janusza Morgensterna "Mniejsze zło" (premiera 16 września), nakręconym na podstawie powieści Janusza Andermana. Tu mały wtręt na marginesie: wydaje się, że polskie kino od paru lat nie ma pomysłu na Gajosa. Niby w 2001 roku zagrał główną rolę w sensacyjnym filmie Wojciecha Wójcika "Tam i z powrotem" rok później zaś jako Cześnik wystąpił u Andrzeja Wajdy w "Zemście", ale od tamtej pory najbardziej wszechstronny z naszych aktorów pojawia się na srebrnym ekranie sporadycznie i jakby pobocznie. Już częściej i w większym wymiarze wykorzystywała go ostatnio telewizja (seriale "Ekipa" i "Pitbull"). Kino zaś od dawna oferuje mu właściwie same okruchy. Na pierwszy rzut oka to również przypadek filmu Morgensterna. Na szczęście nie do końca. Epizod Gajosa jest niczym świeczka na jego urodzinowym torcie. Coś oświetla, coś unaocznia. To jakby wyjątek (w znaczeniu: fragment), który potwierdza regułę.

Akcja filmu Morgensterna toczy się na przełomie lat 70. i 80., między innymi podczas stanu wojennego, a jego bohaterem jest Kamil, początkujący pisarz (w tej roli Lesław Żurek), który poprzez różne nieczyste zagrania próbuje zdobyć status uznanego artysty i stać się legendą opozycji. To oportunista, będący nieodrodnym synem swojego ojca, uważającego, że przez życie należy iść, wybierając mniejsze zło. A że oznacza to najczęściej zgodę na moralny relatywizm, cóż, w niełatwych czasach przyzwoitość jest luksusem, na który nie zawsze można sobie pozwolić. Zwłaszcza jeśli ma się na głowie dzieci, żonę i teściową.

Ojciec Kamila ma dar mimikry i umie się dostosowywać do warunków. Podczas wojny należy wiec do AK, za komuny jest lektorem w partyjnym komitecie, a gdy przychodzą nowe czasy, jako pierwszy wiesza w gabinecie portret papieża wszystkich Polaków. Ojca gra Janusz Gajos i tą rolą, w końcu - przypomnijmy - epizodyczną, kradnie film innym aktorom, a już zwłaszcza bezpłciowemu Lesławowi Żurkowi. Postać wykreowana przez Gajosa jest bowiem barwna, pełna wigoru i na swój sposób przekonująca, bo jakby wzięta wprost z życia, czego o samym obrazie Morgensterna powiedzieć już się nie da (literatura coś nadto tu szeleści). Słowem, w filmie "Mniejsze zło" Gajos jest największy.

To ja, złodziej

Takie wyskoki z boku zdarzają mu się zresztą dość często. Przecież w "Jasminum" (2006) Jana Jakuba Kolskiego jako brat Zdrówko, co to z różnymi świętymi był - nomen omen - za pan brat, przyćmił wszystkich. Łącznie z Bogusławem Lindą. Nie inaczej było w "Szczęśliwego Nowego Jorku" (1997) Janusza Zaorskiego, w którym Profesor Gajosa, rozczarowany światem po jednej i po drugiej stronie żelaznej kurtyny, wybił się poniekąd na pierwszy plan, choć scenariusz wcale tego nie przewidywał. "To ja, złodziej" mógłby powiedzieć o sobie Gajos, posługując się tytułem filmu, w którym kiedyś zagrał. Na szczęście jest to przestępstwo, za które nie wsadza się do więzienia, tylko daje nagrody.

A swoją drogą, sposobowi, w jaki Gajos w "Mniejszym złu" buduje rolę, warto się przyjrzeć jeszcze z innego powodu. Tu bowiem jak na dłoni widać strategię gry, której artysta hołduje. Jej myśl przewodnią wyznacza potrzeba znalezienia czegoś na obronę bohatera nawet wtedy, gdy ten ewidentnie jest skończoną świnią, szują czy kanalią. To dlatego major "Kąpielowy" z "Przesłuchania" (1982) Ryszarda Bugajskiego w ujęciu Gajosa jest nie tylko bezwzględnym katem, ale też i ofiarą ideologii, której służy. Podobnie rzecz się ma z okrutnym rotmistrzem Dobrowolskim z niedocenionego przez krytykę "Szwadronu" (1993) Juliusza Machulskiego. To z jednej strony zaprzaniec, z drugiej zaś człowiek, który nosi w sobie zapiekły ból.

Wspomnianej strategii Gajos trzyma się nie tylko na planie filmowym. Stosuje ją również w teatrze. Wspomnijmy choćby rolę Swidrygajłowa w głośnej adaptacji "Zbrodni i kary" Dostojewskiego wystawionej przed dziewięciu laty w warszawskim Teatrze Powszechnym przez Andrzeja Domalika. Postać to była ze wszech miar nieświetlana, ale za sprawą Gajosa trudno jej było nie polubić. Z ojcem Kamila w filmie Morgensterna jest dokładnie tak samo.

I jeszcze coś. U Morgensterna Gajos gra peerelowskiego dygnitarza. Ma to swój smaczek, bo w swoim czasie aktor w dużej mierze grywał takie właśnie postaci, by przywołać "Kung-Fu" (1979) Janusza Kijowskiego, "Kontrakt" (1980) Krzysztofa Zanussiego czy "Człowieka z żelaza" (1981) Andrzeja Wajdy.

Dlaczego tak się działo? Ano wtedy po prostu nie było dla niego innych ról. Janusz Gajos płacił w ten sposób frycowe za udział w serialu "Czterej pancerni i pies", który przyniósł mu wprawdzie ogromną popularność, ale jednocześnie na całe lata zamknął go w szufladce z napisem "Janek Kos". No i sprawił, że tzw. środowisko, które "Pancernych" potraktowało jako reżimową agitkę, długo nie chciało aktora wpuścić na filmowe salony.

Z gęby podobny do nikogo

Gajos nie miał więc wyjścia i grywał "partyjne" ogony. Na przemian z osobnikami Tureckopodobnymi. Tak się bowiem złożyło, że próbując uwolnić się od jednej etykietki, dał sobie przykleić inną. W 1976 roku zaangażował się do telewizyjnego programu kabaretowego Olgi Lipińskiej i jako skończony cham w kufajce i berecie z antenką, czyli woźny Turecki, znów podbił masową publikę. Od tego emploi też niełatwo było mu się potem uniezależnić, zwłaszcza że w kinie Tureckiego ogrywał nierzadko z dużym wdziękiem. Jak na przykład w filmie "Big bang" Andrzeja Kondratiuka z 1986 roku, gdzie jako małorolny chłop w obliczu spotkania z obcą cywilizacją dociekał: "Bo stół się, kurna, kończy tu. A gdzie się kończy kosmos?"

Dwa lata później Gajos zagrał u Krzysztofa Kieślowskiego w "Dekalogu IV", potem w filmie Wojciecha Marczewskiego "Ucieczka z kina Wolność" (1990) wcielił się w cenzora, który dosłownie i w przenośni przeszedł na drugą stronę ekranu. Aktor udowodnił tym samym, że potrafi grać nie tylko prostych plebejuszy, lecz także niepozbieranych psychicznie inteligentów z ich przeklętymi problemami egzystencji i uzależnień ("Żółty szalik").

Gustaw Holoubek ponoć powiedział kiedyś, że Gajos gra tak, jakby wiedział więcej, niż mówi. I jest tu coś na rzeczy. Aktor nierzadko ingeruje w kwestie, które ma wypowiadać. Zmienia je, a przede wszystkim skraca (na planie "Mniejszego zła" wcale nie było inaczej), uważa bowiem, że aktor powinien mniej gadać, a więcej wyrażać. Umiar, powściągliwość i perfekcja - tego się trzyma podczas pracy nad rolą. I wie jedno: kiedy wychodzi na scenę bądź staje przed kamerą, musi być pewien, że ma rację. I to niezależnie od tego, czy reklamuje kawę Pedro\'s, czy na deskach Teatru Narodowego gra Lebiediewa w Czechowowskim "Iwanowie".

Nie trzeba chyba dodawać, że tak dobiera środki wyrazu, iż tę ragę prawie zawsze ma. Jak choćby w przypadku schizofrenika Michała Szmańdy w "Wahadełku" (1981) Filipa Bajona, sędziego Laguny w "Piłkarskim pokerze" (1988) Janusza Zaorskiego, "skundlonego" esbeka Grossa w "Psach" (1992) Władysława Pasikowskiego czy niedoszłego samobójcy w "Białym" (1994) Krzysztofa Kieślowskiego.

To właśnie w tym ostatnim filmie postać grana przez Jerzego Stuhra mówi o bohaterze, w którego wcielił się Gajos: "Przyszedł taki jeden z gęby podobny zupełnie do nikogo". Tak, Janusz Gajos potrafi zagrać każdego. A jak trzeba, to i nikogo zagra. Prawdziwy mistrz.

***
Aktor artysta

JERZY PILCH, pisarz:

Gdy pisałem scenariusz "Żółtego szalika", nie bardzo wiedziałem, jak powinien wyglądać bohater. Napisałem więc na samym początku: "mężczyzna o posturze Janusza Gajosa". To ml pomogło tworzyć. A potem się spełniło. Spytałem Janusza Morgensterna, kto zagra główną rolę. - Jak to kto? Gajos - odpowiedział. Gajos daje autorowi tekstu spełnienie nieporównywalne z niczym innym. Mój tekst staje się jego tekstem. Sposób mówienia czy nawet jego zmiany w tekście czynią z tego nową jakość. W "Nartach Ojca Świętego" kwestie bohatera są dużo lepsze, gdy wciela się w niego Gajos. Poza tym moja podstawowa obserwacja - to aktor, który pozostając sobą, może zagrać nawet płytkę PCV.

PAWEŁ HUELLE, pisarz:

Nigdy nie gra efekciarsko, za to z namysłem. I należy do aktorów powściągliwych - nie bierze udziału w tej całej celebryckiej karuzeli, choć niewątpliwie jest gwiazdą. Pamiętam świetną rolę w "Żółtym szaliku". Zdawać by się mogło, że łatwo zagrać alkoholika, ale to nieprawda. Gajosowi się udało. Ale też cenię wiele Jego występów w Teatrze Telewizji. Szczególnie fantastyczną grę w "Kolacji na cztery ręce" Paula Barza w reżyserii Kazimierza Kutza. Wcielił się tam w rolę Bacha dyskutującego z Handlem. Mistrzostwo.

MAŁGORZATA KIDAWA-BŁOŃSKA, producentka filmowa, posłanka PO:

Gdy byłam mała, oglądałam Janusza Gajosa w "Panience z okienka". Później w "Czterech pancernych" I kolejnych filmach. Z wiekiem role były coraz lepsze, a ja cały czas czekam na następną. Gajos jest aktorem niesamowicie wiarygodnym. Gdyby się urodził w Stanach Zjednoczonych, bez wątpienia zostałby uznany za Jednego z najlepszych aktorów na świecie. Z drugiej strony wspaniale, że mamy go w Polsce. Nie znam roli, którą by zagrał źle. Z występów teatralnych utkwił ml w pamięci świetny Gajos w "Ławeczce" w reżyserii Zapasiewicza. On jest nie tylko aktorem, jest aktorem artystą.

KAZIK STASZEWSKI, muzyk:

Jest dla mnie jednym z największych aktorów na świecie. Kiedyś poprosił mnie o zdjęcie dla syna czy wnuka. Wtedy to ja poczułem się sławny.

RAFAŁ GRUPIŃSKI, polityk:

Jestem - mówiąc najostrożniej - wielbicielem talentu Janusza Gajosa ze względu na jego niezwykły warsztat. Przez jakiś czas pozostawał niewolnikiem młodzieńczych ról, lecz kolejnymi kreacjami w kinie i teatrze dowiódł swojej klasy. Ale też nieczęsto dawano mu wielkie role. To oczywiście świadczy wyłącznie o kiepskim poziomie polskich reżyserów, którzy nie potrafili też wykorzystać dramatycznego potencjału Jana Kobuszewskiego. Z drugiej strony Gajos nawet w "Czterech pancernych" zagrał świetnie. Sprawił, że rola na stałe wpisała się w historię popkultury.

JACEK KURSKI, polityk:,

Z "Czterema pancernymi" miałem problem. Z Jednej strony to nachalna komunistyczna agitacja i po prostu kiepski film. Z drugiej - Janusz Gajos stworzył w nich bardzo sympatyczną kreację. Taki fajny aktor w PRL-owskiej poglądówce. Dylemat rozstrzygnęły kolejne doskonałe role Gajosa. Szczególnie w "Przesłuchaniu" Ryszarda Bugajskiego. Świetnie zagrał przemianę ubeka podczas przesłuchań bohaterki granej przez Krystynę Jandę. A potem jeszcze Turecki w kabarecie Olgi Lipińskiej. "Kurtyna w górę" - to mnie nadal bawi.

Lech KurpiewskI
Newsweek Polska 42/09
13 października 2009
Portrety
Janusz Gajos

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...