Koszmarna wariacja na temat Kabaretu Olgi Lipińskiej

"Ach Ameryka", Teatr Muzyczny Poznań

Sobotnia premiera w Teatrze Muzycznym

Andrzej Kijowski, wybitny krytyk literacki, miał kiedyś problem interpretacyjny z "Jeziorem Bodeńskim" Stanisława Dygata. Mianowicie, jak pisał w swoich "Dziennikach", martwiła go w owym dziele "zupełna niemożność oddzielenia tego, co jest w nim po prostu głupkowatym nudziarstwem, i tego, co jest świadomością własnej głupoty i własnego nudziarstwa". Otóż twórcom musicalu "Ach Ameryka", który w sobotę miał swą prapremierę w Teatrze Muzycznym, należy być wdzięcznym za to, że zdejmują z widza brzemię tego dylematu. 

Bo za spektaklem pełnym klisz, koszarowych żartów i nijakich piosenek, pełnym niespójności fabularnych i rozpaczliwych, nieudanych prób narracyjnego zakorzenienia się w polskiej współczesności, nie stoi żadna świadomość.

Oto znajdujemy się w teatrze "La Belle Elvira", który tonie w długach i z niepokojem oczekuje nadejścia komornika. Z kłopotów może wybawić go tylko Stan Kowalski (Włodzimierz Kalemba), amerykański biznesmen polskiego pochodzenia, który ma zabrać aktorów w tournee po USA.

Jak sądzę, na tle tej fabuły w zabawnej formie miały zostać ukazane namiętności targające artystami pędzącymi ku karierze. W przypływie sympatii do autorów doszukałem się również w poznańskim musicalu próby zobrazowania kiepskiego stanu finansowego rodzimej sztuki w czasach szalejącego kryzysu i krytyki naszej klasy politycznej.

A co z tego wyszło? Coś w rodzaju koszmarnej wariacji na temat Kabaretu Olgi Lipińskiej z finałem stylizowanym na Mickiewiczowskie "kochajmy się". Z tą różnicą, że w "Ach Ameryka" odpowiednikiem koncertu Jankiela jest łzawa pieśń wykonywana przez Stana, który, powróciwszy na ojczyzny łono, wzywa rodaków, by porzucili swe nierealne sny o życiu za oceanem i dostrzegli, że jednak wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. 

Przy tej okazji mogliśmy się również dowiedzieć, jak złożonym procesem było budowanie postaci w spektaklu. By publiczność uwierzyła, że emigrant Stan naprawdę jest emigrantem, reżyser Władysław Janicki użył niezwykle wyrafinowanych środków. Jakich? Odtwarzający tę postać Włodzimierz Kalemba mówił i śpiewał po polsku z zagadkową manierą, która najpewniej miała być angielskim akcentem, oraz został przebrany w kowbojski kapelusz i zielonkawą kraciastą marynarkę. Efekt był taki, że wyglądał jak postać z "Lemoniadowego Joe" - czeskiej, surrealistycznej parodii westernu. Muszę przyznać, że ten popis kreatywności zrobił na mnie duże wrażenie. 

Zresztą sprawa kostiumów w "Ach Ameryka" to oddzielny problem. Bo mamy tu i Koślawego Kazika (Seweryn Wieczorek) w stroju miłośnika sadomaso prosto z teledysków grupy Queen i całą plejadę postaci ubranych w polskim stylu lat 80., którego kreatorami byli cinkciarze i partyjni aparatczycy. Jeśli dodamy do tego sztukmistrza Zenka (Jarosław Patycki) odzianego w czapkę czarnoksiężnika i skórzany płaszcz z napisem "lustracja" oraz dwie tancerki, którym z niewiadomych przyczyn przytroczono do ciała sztuczne, gumowe piersi, to otrzymamy obraz zapierającego dech w piersiach chaosu.

Wszystko to byłoby jednak do zniesienia, a spektakl - do uratowania, gdyby znajdowały się w nim dobre, świetnie zaśpiewane piosenki. Niestety doszukałem się tylko dwóch niezłych utworów: sentymentalnej ballady śpiewanej przez Kasię (Anna Lasota) i piosenki finałowej. Reszta utonęła w sztampie, gdzieś między festiwalami w Opolu i San Remo.

Mimo to da się powiedzieć o "Ach Ameryka" także coś dobrego. Anna Lasota ze stereotypowej postaci, jaką miała do odegrania, wyciągnęła tyle naturalności, ile się tylko dało. Poza tym znakomicie śpiewała: czysto, mocno, z charakterem, bez sztucznego, ni to operetkowego, ni to kabaretowego zadęcia, w którym celował zwłaszcza dyrektor Kustosik grający, jakżeby inaczej - dyrektora.

A publiczność? Ta była zachwycona. Do łez zaśmiewała się z żartów, rytmicznie klaskała "na raz" podczas piosenek, a po przedstawieniu zgotowała artystom owację na stojąco. Przyznaję, byłem tym nieco zdumiony, ale szybko mi przeszło, gdy na koniec wieczoru dyrektor Kustosik odczytał list pochwalny na swoją cześć, który dostał od ministra Zdrojewskiego. Otóż list ministra również dostał brawa. Pan dyrektor obiecał, że kopię wyśle do naszej redakcji. Czekamy z niecierpliwością.

Michał Danielewski
Gazeta Wyborcza Poznan
18 marca 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...