Kremówki jako koło ratunkowe

"Życie" - reż. Paweł Aigner - Teatr Powszechny w Łodzi

Nie wiadomo czy Jarosław Jakubowski chciał napisać współczesny moralitet, a wyszła mu komedia, czy może było odwrotnie. Bezsprzeczny jest gorzki smak utworu. Autor idzie tu tropem Marka Koterskiego, któremu udało się po mistrzowsku połączyć oba gatunki. Jakubowski nie uważa jednak jak Koterski, że "wszyscy jesteśmy Chrystusami" - choć zarazem też jego prześladowcami - a jego cierpienie oświetla nasze, pokraczne egzystencje. Sądzi raczej, że nawet nie wiemy kim jest ten, w którego podobno wierzymy, a życie dalekie jest od jakiego takiego wymiaru nie tyle z racji piętna nałogów, co naszej ignorancji.

W zgodzie z praktyką moralitetu, bohater utworu jest typowy, ledwie naszkicowany, podobnie jak reszta postaci i cały sceniczny świat. Taki też, ogólny, służący przykładowi, jest tytuł sztuki i przedstawienia Pawła Aignera w łódzkim Teatrze Powszechnym: "Życie". Protagonista tej, jak brzmi podtytuł, "komedii dla dorosłych", jest pospolity i przyziemny, posługuje się szablonami językowymi, na granicy grepsu. Nie jest to niestety język bohaterów Koterskiego, gdzie wysokie miesza się z niskim dając oryginalną, celną mieszankę, która sama w sobie świetnie opisuje współczesność; tu jest to język ludzi przeciętnych, pozbawiony jakiegokolwiek charakteru - soczystego dowcipu czy zaskakującej składni.

Zgodnie z duchem utworu scenografia Magdaleny Gajewskiej jest umowna i dosłowna zarazem. Na scenie często pojawia się bardzo realistyczny tramwaj z pantografem, w którym i na którym rozgrywa się znaczna część akcji, pełniący jednak nie tylko tę funkcję, ale imitujący też inne miejsca zdarzeń. Bohaterowi (Janusz German) towarzyszy Jezus (Jakub Firewicz) - upozowany i ubrany jak postać ze świętych obrazów, Chrystus Zmartwychwstały - używający jednak języka bohatera i, podobnie jak on, reagujący emocjonalnie. Ten kontrast jest nieoczywistym, najbardziej śmiesznym konceptem autora i twórców spektaklu. Żeby podkreślić, że to Jezus upodobnił się do bohatera, by jakoś się z nim porozumieć - bo sam bohater nie wykonuje wysiłku, by wejść z nim w kontakt - aktor grający tę postać, wbrew tradycji moralitetu, obsadza jeszcze kilka innych ról.

Jakubowski i Aigner rozpoczynają od sceny, w której zmarły bohater, dalej zwany konsekwentnie Trupem, odbiera w trumnie komórkę. Dzwoni zdezorientowana Dusza, z prośbą, by ją z tej trumny wyciągnął. Połączenie się urywa, a bohater wyskakuje z trumny. Tę samą prośbę (wyciągnięcia z nocnego klubu "Eden") wyraża pojawiająca się na scenie kobieta i tak zaczyna się powrót do życia; bohater wdaje się z nią w rozmowę, potem siada na kanapie i razem z żoną komentuje jakiś serial. Kolejne sekwencje układają się mniej więcej chronologicznie: rozmowa z Matką (dzieciństwo), z Majstrem (pierwsza praca), z Szefem (pierwsze doświadczenie jak trzeba myśleć w PRLu). I bezmyślna, przyziemna egzystencja w nowym ustroju. Łatwiejsza niż w tamtym, ale nadal głupia, bezbarwna, stereotypowa. Czyżby kartoteka pokolenia urodzonego pół wieku po Różewiczu - wyrażona, jak na epokę przystało, pół żartem, pół serio?

Najwyraźniej w pierwszej scenie bohater dostał drugą szansę ze względu na konieczny przed śmiercią rachunek sumienia (którego nie zdążył zrobić), a bodaj chwilę refleksji: po co to wszystko, w czym brał udział, było. Ale z refleksją akurat jest ciężko. Bohater wykręca się jak może. Przypierany do muru podejmuje targi z Jezusem, badając czy ewentualna przemiana się opłaca. Nieustannie wątpi i podważa prawdy wiary, jakby żywił obawy - niczym Moryc Welt z filmowej "Ziemi obiecanej", oceniający protestanckie świątynie po wystroju - że "interes się zwija". To nawet nie współczesny relatywizm, to raczej zwykła próba wykręcenia się od ciężaru życia, niechęć do nadania mu jakiegokolwiek kierunku, manifestująca się również w innych relacjach. Nadopiekuńcza Matka zostaje odsunięta, bo bohater tłumaczy jej, że jest w tej sztuce postacią epizodyczną. Ona z kolei nie pozostaje dłużna, mówiąc co myśli o autorskich próbach syna. Szczerość za szczerość, można powiedzieć. Chrześcijańskie wzorce, poważnie zagrożone w socjalizmie, wyparowały na dobre, kiedy pojawił się wolny rynek i każdy dostał szansę na samorealizację.

I bohater byłby utonął dryfując po morzu powierzchowności, egoizmu i kultury masowej (którą reprezentuje tu Elvis), gdyby nie papież, pojawiający się w ostatniej scenie, z ciupagą i w góralskim kapeluszu. Na hali, z chmurkami i owieczkami. W przedsionku polskiego raju? Bohater od razu go rozpoznaje, choć nie pamięta za bardzo, o co w papieskim nauczaniu chodziło. Na szczęście przypomina sobie kremówki. Stają się one przepustką do wieczności, bo, jak wynika z rozmowy, papież rzucił to koło ratunkowe na wypadek, gdyby nasze życie okazało się pozbawione nie tylko religijnej, ale w ogóle głębszej refleksji. Bonus dla tych, którzy nie przeżyli, nie zrozumieli na czas. Widocznie znał nas lepiej niż my jego (i jego wskazania).

Przedstawienie przegrywa tam, gdzie sztuce zarzucić można dosłowność, bądź prawienie oczywistości. Zwycięża, gdy - wzorem świetnego filmu Koterskiego - realizatorom udaje się połączyć przeciwne żywioły, komedię i moralitet. W postaci Jezusa, wyglądającego jakby zstąpił ze znanych płócien, a mówiącego, jakby oglądał MTV, w scenie z papieżem, występującym, zgodnie z powszechnymi wyobrażeniami w "oleodrukowej" oprawie, ale krytykującym własne pomniki i usilnie umykającym schematom, w które rodacy chcą go wtłoczyć.

Kalina Zalewska
Materiały Konkursowe
7 stycznia 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia