Kręta droga do sprawiedliwości

"Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy" - reż. Wiktor Rubin - Teatr Polski w Bydgoszczy

"Duszno mi już od tych menstruacyjnych afektów", mówi Danton w spektaklu Wiktora Rubina i Jolanty Janiczak, odwołując się do pogardliwego stereotypu, że kobietami rządzą głównie hormony, przez które nie mogą racjonalnie myśleć i wiecznie histeryzują. Stereotypu, który pozwala bagatelizować każdą gwałtowniejszą reakcję kobiety i skwitować "niedługo jej przejdzie, wiadomo".

Punktem wyjścia jest postać Anne-Joseph Théroigne de Méricourt (Sonia Roszczuk) uczestniczki rewolucji francuskiej, aktywistki zabierającej głos na paryskich salonach w imieniu kobiet, które również uczestniczyły w tamtym przewrocie. Dziś zapomniana przez historię, zostaje przez twórców przywołana jako symbol kobiecego oporu. Obok niej pojawiają się inne kobiety, ale też Danton i Robespierre jako figury męskiej władzy. Spektakl Janiczak i Rubina nie opowiada jednak o rewolucji francuskiej, a kostium historyczny jest tu tylko pewną fasadą, metaforą wywrócenia obowiązującego porządku. Rewolucja w "Żonach stanu..." nie jest zdarzeniem historycznym, ale swoistą społeczną kondycją, która polega na wrażliwości, czujności i gotowości do buntu przeciwko próbom legitymizowania przemocy i wykluczenia. Wywalczony na drodze rewolucji nowy ład wcale nie gwarantuje sprawiedliwości i równości; Francja dopiero w 1944 roku przyznała kobietom prawa obywatelskie.

Na scenie znajdują się dwa wysokie postumenty, z których przemawiają Robespierre i Danton, z tyłu sceny stos transparentów, zwisających też z sufitu, które tworzą pewnego rodzaju tło czy pejzaż haseł towarzyszących czarnym protestom. Postaci dyskutują na tle słów "wolność", "szacunek", "prawo", ale wydaje się, że straciły one już swoje znaczenie. Bo ważniejsza od postulatów, które przecież można negocjować, jest energia radykalnego sprzeciwu i upór kobiet, niepoddających się patriarchalnym narracjom, które ustawiają je w pozycji roszczeniowej (jak mówi Robespierre: to, że już was do zgromadzenia wpuszczono było przełomem dziejowym, zamiast docenić uświęcone miejsce uszanować od godziny słucham agresywnych roszczeń, które tylko was mogą interesować). Rubin rozgrywa swój spektakl na przestrzeni całego teatru - światło nie gaśnie, aktorki co chwilę schodzą ze sceny, chodzą między rzędami, zwisają z balkonu, gdy przysłuchują się męskim monologom. Demonstracyjnie rujnują zasady trzymające rzeczywistość w ryzach. Dzięki temu teatr staje się przestrzenią ekspresji buntu, a widzowie, do których wielokrotnie aktorzy zwracają się bezpośrednio, zostają włączeni w spór toczący się między postaciami, a nie są tylko jego świadkami.

Sprowadzenie sensu "Żon stanu..." do głosu wsparcia czarnego protestu przez twórców byłoby chyba zbyt dużym uproszczeniem interpretacyjnym. Użycie w spektaklu transparentów z rozpoznawalnymi hasłami oraz rozegranie niektórych scen na ulicy - oglądamy je na ekranie - nie jest prostym odegraniem protestu. Janiczak i Rubin uruchamiają perspektywę metateatralną, by przyjrzeć się opresyjnej strukturze społecznej, odbierającej niektórym grupom głos, by odsłonić w niej te miejsca, które reprodukują stereotypy i tylko pozorują sprawiedliwość. W centrum narracji zostaje postawiony widz, który nie tylko jest bezpośrednim adresatem komunikatu płynącego ze sceny, ale odsłania się jego uwikłanie w mechanizmy opresji. Twórcy podkreślają odpowiedzialność za brak krytycznej refleksji i bierne przyjmowanie treści, które do niego docierają. Po długich tyradach o równouprawnieniu, w pewnym momencie dwóch mężczyzn w rajstopach wnosi na scenę wannę dla aktorki, na co publiczność reaguje śmiechem i brawami. Niespodziewanie Maciej Pesta pyta widzów, co ich tak rozbawiło i stwierdza, że właśnie stracił ochotę do rozmowy. Chwilową konsternację i zawstydzenie widowni puentuje "ludzie, edukujmy się!". Prosty zabieg nabiera tu szczególnego znaczenia - obnaża podatność na manipulację, nietraktowania tego, o czym mówią aktorzy, na poważnie.

Podkreślając podmiotowość widzów jako obywateli, uczestników życia społecznego, Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin bardzo świadomie wykorzystują autorytet teatru do sformułowania tez, które nie istnieją na co dzień w przestrzeni publicznej, wszak nie dopuszcza ona do głosu rewolucji, a jedynie pozoruje dialog i debatę ("jesteś gotowa ściągnąć ten grzeczny kostium? Jeśli nie chcesz mówić, pisz, napisz, czego masz dość, pokaż swoje razy, swoje siniaki i obdarcia po uciskających rolach obowiązkach"). A na debatę składają się pełne przemocy i pogardy wobec kobiet wypowiedzi osób publicznych, które w pewnym momencie zostają w spektaklu odczytane niemalże jak litania, z podaniem nazwisk ich autorów (Bogdan Chazan, Magdalena Ogórek). Na co dzień niewidzialne, przemocowe narracje nabierają ciężaru realności, pozwala się im wybrzmieć, a widzom każe wysłuchać i przede wszystkim uświadomić sobie, że mowa jest o konkretnych kobietach (na przykład siedzących na widowni), a o bytach abstrakcyjnych, które można bezkarnie pouczać i obrażać.

W finale spektaklu aktorzy zachęcają widzów do wzięcia transparentów i wyjścia z nimi pod teatr. Wydaje się jednak, że nie jest to wcale moment spektaklu, w którym ujawnia się realny bunt. Trudno bowiem utożsamiać ten gest widowni z jej rzeczywistymi przekonaniami i wysnuć prosty wniosek, że ci, którzy wyjdą teraz, na pewno uczestniczą też w realnych buntach na co dzień. Fakt, że widzowie mają szansę wyjść wraz z aktorami i stać się częścią spektaklu - zagrać w nim - sprawia, że niektórzy traktują to jak rozrywkę i atrakcję, co odbiera przekazowi spektaklu powagę i wywrotowość. I nawet to, że na koniec ci, którzy wyszli z teatru, stają na scenie do braw (czyli w pewnym sensie zostają nagrodzeni) tylko potwierdza konwencjonalność ich gestu, jako elementu struktury przedstawienia.

Dużo większe wrażenie robią chyba sceny, w których aktorzy komentują rewolucyjny potencjał sztuki. Tak postawiony temat brzmi może nieco naiwnie i patetycznie, ale ponieważ zostaje sprowadzony do konkretnej sprawy, staje się przejmujący. Szczególnie, że twórcy nie stawiają pytań z tezą: "wierzysz, że teatr naprawdę może wszcząć jakąś rewolucję? Wierzysz, że to co robimy naprawdę otwiera komuś oczy? Że głos, który od godziny próbuje wydobyć zapada, czy choć jedna osoba coś ze mnie zabierze, przeżyje? Duszno mi od waszego samozadowolenia, od waszego poczucia misji.". Jeśli szukać w spektaklu Rubina napięcia, które mogłoby sprowokować widzów do realnego działania, to - paradoksalnie - byłyby to właśnie te momenty krytycznej autorefleksji.

"Żony stanu.." mogą chwilami męczyć nadmiarem niekończących się, wielopiętrowych monologów, w których powtarzają się argumenty i tematy, jednak bydgoski zespół ani na chwilę nie odpuszcza i rozgrywa spektakl z niezwykłą energią i z pełnym zaangażowaniem. "Żony stanu..." stanowią ważną i radykalną wypowiedź artystyczną nie tylko na temat praw kobiet, ale społecznego oporu w ogóle. A błagalny okrzyk Pesty "ludzie, edukujmy się!" na długo pozostaje w pamięci...

Marta Bryś
e-teatr.pl
3 czerwca 2017

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia