Krok w kryptyk

"Persona. Tryptyk Marilyn" - reż: Krystian Lupa - Teatr Dramatyczny w Warszawie

"Persona", scenariusz, reżyseria i scenografia Krystian Lupa, kostiumy Piotr Skiba, muzyka Paweł Szymański, współpraca dramaturgiczna Marcin Zawada, Teatr Dramatyczny w Warszawie

„Marilyn” to na razie uwertura do całości zatytułowanej „Persona.Tryptyk”. Zmącenie wody. Wysnucie pierwszych nitek. Lepiej byłoby poczekać z omawianiem idei tego projektu na finałowy akord, ale w tej chwili nie wiadomo nawet, kiedy Lupa go dopełni i czy w ogóle dopełni. Odsuwają się w czasie premiery kolejnych części (portrety Georgija Gurdżijewa i Simone Weil), może w końcu dostaniemy tylko fragment, dwie odsłony, bo przecież reżyser od lat kocha takie kalekie twory, szkice, niedopowiedzenia*.

Podejrzewam, że Lupa tak naprawdę tworzy nie tryptyk, ale „kryptyk” (od krypty, kryptonimu i kryptologii). Opowieść o umieraniu w micie i umieraniu mitu wielkich osobowości, także zakrywaniu sztuki przez osobę. Dokonuje teatralnej sublimacji „osób” ze sztuki, filozofii i życia. Już kilka jego ostatnich spektakli: „Zaratustra”, „Na szczytach panuje cisza”, „Factory 2”, cechowała podobna chęć analizy fenomenu artysty proroka, artysty obiektu kultu. Tym razem przybiera to formę apokryfu biograficznego. Tekst „Marilyn”, jak i zapewne kolejnych odsłon „kryptyku”, jest częściowo napisany przez Lupę, częściowo wyimprowizowany przez aktorów.

Wyrzeźbiona przez mężczyzn

Teatralną Marilyn spotykamy ostatniego dnia jej życia. Uciekła z planu filmowego i ukryła się w opuszczonej hali zdjęciowej gdzieś w Holly-wood. Gołe, brudne ściany, wielki stół, na nim kołdra, sterty scenariuszy, kartonowe pudła, butelki, wielkie lustro, porzucona kamera.

Marilyn Sandry Korzeniak (Lupa kocha jej schrypnięty szept, jej rozciągnięte na cały dzień poranne rozmemłanie) to aktorka zgubiona we wnętrzu własnego wizerunku, który ją więzi i dusi. Ma obsesję Gruszy z „Braci Karamazow”. Nie wiadomo, kiedy zaczyna ją grać, a kiedy kończy. Demonstruje dziwną, wręcz samobójczą od strony aktorskiej interpretację tej postaci, kobietę jakby wyjętą z własnych „bebechów”, rozpiętą pomiędzy depresją a niemożnością artykulacji siebie.

Lupa sugerował przed premierą, że myśląc o Marilyn, podobnie jak w przypadku Weil ważne jest ich głębokie niezadowolenie ze swojego fizycznego bytu. Bo czym jest Marilyn? Nadkobietą, ideałem? Tylko przetworzonym przez fabrykę snów ciałem Normy Jeane? Czy jest prawdziwa, czy wymyślona przez mężczyzn? Marilyn postrzega siebie jako rzeźbę, którą każdy urabia i formuje. Ona zaś, obdzielając sobą innych, nic nie bierze w zamian. To idealna wyznawczyni i uczennica – do samego końca szuka swojego nauczyciela. Kogoś, kto byłby jednocześnie mistrzem, kochankiem i przyjacielem, kto powie jej, jaka jest, i otworzy ją na prawdziwe życie. Tego ostatniego dnia przed śmiercią odwiedzają ją wyłącznie fałszywi przewodnicy: urojony samiec znikąd i bez imienia (Marcin Bosak), zazdrosna o nią nauczycielka aktorstwa (Katarzyna Figura), skłamany, obleśny fotograf (Piotr Skiba), którego Marilyn się boi, wreszcie nieudolny psychoterapeuta (Władysław Kowalski). Mówi się o Arthurze Millerze**.

W spektaklu Lupy nagość Marilyn nie jest erotyczna, ludzka śmieszność jej gości bywa bolesna, rozpacz bohaterki oddala ją od nas, a nie przybliża, kłamstwo odsłania, chłód parzy, pustka przemawia, samotność jest wyborem i pozorem zarazem***.

Sekty, szamaństwa, herezje

Lupa skupia się na postaci Monroe, ale gdzieś w tle czają się już przeczucia co do Weil i Gurdżijewa. Wielka trójca „świętych”, która nigdy się nie spotkała, przemknęła obok siebie w przestrzeni i czasie. Marilyn – ikona kina i popkulturowy obiekt marzeń, Weil – filozofka i robotnica z wyboru, afirmująca cierpienie i ubóstwo, która sama siebie zagłodziła podczas wojny. I wreszcie Gurdżijew: prorok i szaman, może nawet oszust, twórca Zakonu Poszukiwaczy Prawdy, guru Brooka i Grotowskiego. W jakim miejscu mogliby się spotkać? Co tak naprawdę ich łączy w imaginarium reżysera?

Finał opowieści o Marilyn to zarazem zapowiedź Gurdżijewowskiej części „Persony”. I otwarcie na tajemnicę, bo nie wiadomo, kim są postacie, które patrzą na śmierć Monroe, które pomagają jej w autodafe przed kamerami. Marilyn prosto ze swojego snu wchodzi w cudzy sen. W sam środek podejrzanej ceremonii spełnianej przez krąg wtajemniczonych. Jest tu i mistrz, i uzurpator, ofiarnice i celebransi, ukryci pod maskami zwykłej ekipy filmowej. W tej ostatniej, przejmującej scenie symbolicznego samospalenia Marilyn powraca jakże dobrze nam znany Lupa mag, kronikarz sekt, herezji i dwuznacznych zakonów.

Następny krok Lupy

Zastanawiałem się rok temu, jaki będzie następny krok Lupy po „Factory 2”, jak tamten spektakl odmieni jego strategie twórcze. Pierwsza część tryptyku już daje kilka odpowiedzi. Nie ma skoku w inną estetykę, jest co najwyżej poszerzanie pola walki, korzystanie ze zdobyczy z czasów pracy nad Warholowską Fabryką. Lupa zaakceptował screen testy i aktorskie improwizacje jako metodę powstawania tekstu i podpowiedź formy spektaklu. Bardziej niż dotąd eksponuje rolę projekcji wideo. Jawnie wraca do pewnych motywów i wariantów scen z przedstawień z przeszłości. Znów kusi go monumentalizm wielogodzinnego, wielopostaciowego projektu teatralnego.

Opowiadanie o wyjątkowych bohaterach, „osobach”, próba zrozumienia, na czym polegał ich „dar”, to dalszy ciąg rozważań Lupy nad sobą. Jak niewiele lat temu Zaratustra, a niedawno Warhol byli lustrem dla reżysera, tak teraz Lupa chce przejrzeć się w Gurdżijewie, Marilyn i Weil. Sprawdzić, ile z niego jest w tych postaciach ikonach. Bada, jak współistnieją ze sobą wielkość i małość, prawda i samooszustwo. Maluje teatralny, nieoczywisty autoportret, jakby szukał w biografiach Innych lepszego lub gorszego wariantu własnej drogi. To przecież z tego samego powodu z pasją demaskuje od lat zbłądzenie duchowe Grotowskiego. Ale to nie Grotowskiego nienawidzi. Lupa złości się na to, co w nim samym jest „grotowskie”. Autotematyzm nie jest przecież wyrazem pychy, ale środkiem do poznania tajemnicy artysty, metodą niezbędną do zdefiniowania „osoby” w sztuce.

+++

* - W zamierzeniu miał to być jeden spektakl w trzech odsłonach, ale Lupa, który zawsze przegrywa z czasem i nadmiarem, pracę nad pierwszą odsłoną rozciągnął do wymiarów osobnego przedstawienia

** - Dramaturg, ostatni mąż MM (rozwiedli się rok przed jej śmiercią). To on walnie przyczynił się do depresji żony, obsesyjnie podejrzewając ją o wrodzone kurewstwo

*** - Lupa odział Sandrę Korzeniak tylko w przyciasny stanik i już to luźny sweter, już to obcisłą suknię. W kilku scenach i to z niej pościągał. Bezwstyd ciała, tej piekielnej broni Marilyn, zmieszał się z naturalnym wstydem ciała aktorki wydanego na pastwę setek oczu i nic lepiej nie spoiło- w jedną całość postaci scenicznej i jej nosicielki. Choć nie tylko dlatego chapeau- bas! dla Sandry Korzeniak za tę rolę

Łukasz Drewniak - Głosy i przypisy Tadeusz Nyczek
Przekrój
1 czerwca 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...