Krótki, a bardzo smutny spektakl o miłości i zabijaniu

"Woyzeck" reżyseria: Katarzyna Deszcz Teatr Miejski w Gdyni

Po raz drugi w krótkim czasie Teatr Miejski zmierzył się z tekstem z najwyższej półki. Po "Urodzinach Stanleya" (premiera 7. lutego), dokładnie miesiąc później odbyła się premiera "Woyzecka", arcydramatu Georga Buchnera. Jako że była to tegoroczna druga premiera, tako i zapraszamy na dwie recenzje. Dwie różne.

Chcę opowiadać prosto. Chcę opowiadać o prostych ludziach, nie chcę tego udziwniać, nie chcę tego na jakąś 58. stronę przeinterpretować, a jednocześnie łapię się na tym, że to jest labirynt w który się wchodzi i trzeba się bardzo pilnować, żeby po prostu się w nim nie zgubić.

Chcę, żeby moje przedstawienie było krystalicznie proste, aktorskie, bez jakichś efekcideł, wygłupów reżyserskich typu filmy, jakieś inne cuda, balety. – deklarowała przed spektaklem Katarzyna Deszcz ( zobacz :Wywiad z Katarzyną Deszcz). To założenie niezwykłe ambitne. „Woyzeck” należy do wąskiej grupy tekstów, które grają wszyscy i wszędzie, a znają przeciętni inteligenci pod każdą szerokością geograficzną, nawet w Polsce B. Wiadomym było, że gdyńska inscenizacja nie ustrzeże się konfrontacji z pomnikową rolą Klausa Kinskiego, którą znają wszyscy, a ci którzy nie znają, wstydzą się do tego przyznać. Ale Frantz Woyzeck to nie tylko legendarna rola szalonego sopocianina. Katarzyna Deszcz nie bała się porównań z ekranizacją Herzoga, starała się bardziej, by jej interpretacja nie była powieleniem pomysłów Roberta Wilsona (słynny spektakl z muzyką Toma Waitsa). Krótka kwerenda nt. „Woyzecka” pokazuje, że z tym spektaklem zrobiono już chyba wszystko co możliwe i niemożliwe ( zobacz m.in.: Jaki nie będzie gdyński „Woyzeck”?). Po co więc robić go teraz i tutaj?

To jest dobre miejsce, tu są świetni aktorzy. Teatr Miejski w Gdyni jest takim uczciwym miejscem do pracy; dalekim od zgiełku, nadęcia. Daje ono pewien komfort i prawo do pracy - mówiła Katarzyna Deszcz. Cieszą te słowa, ale warunki i atmosfera pracy nie są warunkiem sukcesu. Pokazała to także gdyńska premiera.

Georg Buchner należy do ciekawego grona twórców, którzy napisali mało, żyli niedługo, a najlepsze swe rzeczy stworzyli koło 23. roku życia. Wtedy to także Alfred Jarry stworzył „Ubu królem, czyli Polacy” (1896) a Lautremont „Pieśni Maldorora” (1869). Całą trójkę wyprzedził jednak Artur Rimbaud, który w wieku 18. lat skończył z pisaniem i głośny romans z Verlainem, a pozostałe 19 lat spędził w Afryce, skąd wrócił z nowotworem kolan, który zakończył jego żywot na liczbie 37. Zawsze fascynowali mnie tacy „młodzieżowi” twórcy, szczególnie gdy w naszym kraju debiutanci i posiadacze „Paszportów Polityki” nierzadko są przyprószeni siwizną. Skąd u tak młodych artystów takie mistrzostwo, skoro suma doświadczeń nie może, z naturalnych powodów, być zbyt wielka?

Historia Woyzecka, wojskowego fryzjera, który zabił swoją ukochaną, oparta jest na autentycznych wydarzeniach. W 1821 roku prawdziwy Johan Christian Woyzeck zabił w Lipsku niejaką Woost, która nie była jego dziewczyną, lecz wdową. Przez trzy lata trwał publiczny osąd zanim został skazany na śmierć (wyrok wykonano w 1824). Proces spowodował publiczną dyskusję nt. kary śmierci i stanu psychicznego mordercy, którą Buchner z pewnością obserwował. Na kanwie tej kryminalnej historii młody romantyk niemiecki stworzył dzieło, które staje na równi z antycznymi tragediami oraz dramatami Szekspira i mówi coś jeszcze nowego o ludzkiej naturze.

„Woyzeck”, mimo że to tekst krótki i niedokończony, dostarcza kilku bardzo wyraźnych kluczy interpretacyjnych. Pierwszy to jednostka a system. Franek Woyzeck jest uniwersalną i ponadczasową ofiarą systemu. Polecam wnikliwą lekturę gdyńskiego spektaklu pod tym kątem: w gestach i nakryciu głowy tytułowego bohatera możemy prześledzić krótką historię wojskowości, aż do amerykańskiego komandosa. Oczywiście nie należy zamykać się w wojskowym wymiarze relacji jednostka-system. Bardzo nęcącym wydaje się uwspółcześnienie inscenizacji i poszerzenie kontekstów o np. politykę czy media.

Składowym elementem takiego odczytania utworu jest Woyzeck jako ofiara eksperymentu naukowego. Ten wątek, mimo irytującej momentami gry Doktora (Sławomir Lewandowski), nie został jednak wystarczająco mocno zaakcentowany, co wpływa znacząco na ocenę postępowania głównego bohatera. Gdyński Woyzeck nie jest bezwolnym, działającym pod wpływem grochówki oraz natury zwierzęciem. To człowiek wrażliwy, rzecz by można jedyny „człowiek z zasadami” w tym świecie zaludnionym przez przeróżne indywidua. Nawet Maria, mimo że refleksyjna, zdradza ostatecznie Franka z Taburmajorem, przechodząc na ciemną stronę mocy i rujnując uczucie Franka. Gdyby Woyzeck, jak to w większości interpretacji bywało, został ukazany jako ofiara bezdusznej maszynerii systemu, zabójstwo Marii spotkałoby się nie tylko ze zrozumieniem, ale wręcz wybaczeniem: to nie człowiek zabił, a ofiara eksperymentu, pozbawiona ludzkich odczuć, wyprana przez grochówkę i szaleństwo lekarza. Ale Woyzeck Siastacza to nie bezmyślny twór, ale wrażliwy, refleksyjny człowiek. Zabijając Marię i siebie, bo przecież jest świadomy konsekwencji swego czynu, wojskowy golibroda zabiera swą ukochaną do innego świata. Ten, w którym próbowali zbudować swoje szczęście, nie zasługuje na nich. Miłość została zbrukana, bez miłości nie ma życia.

Woyzeck zabijając Marię, zabija zarazem matkę. Pamiętam jak kiedyś na konferencji prasowej w Gdyni po filmie „Bez końca”, Krzysztof Kieślowski został zaatakowany przez agresywną recenzentkę, która zarzuciła reżyserowi brak prawdopodobieństwa psychologicznego u Urszuli ( bohaterka filmu popełnia samobójstwo, zostawiając dziecko) – wszak żadna kobieta nie może tak się zachować. Kieślowski spokojnie wytrzymał atak, zaciągnął się mocno papierosem i rzekł:Wie pani, czasami jest tak, że po prostu nie można dalej żyć, bez względu na konsekwencje. Na sali zapanowała aprobująca cisza, której podporządkowała się także zadająca pytanie. Zakończenie gdyńskiego Woyzecka, poprzez nieco odmienną konstrukcję bohatera, stawia pytanie o prawo do zabijania. Nie umiem w tym przypadku jednoznacznie na nie odpowiedzieć. Między innymi dlatego, że za mało było w gdyńskim spektaklu... miłości. Czekałem na emocje, na wzruszenie, ale nie potrafiłem ich odnaleźć w propozycji Katarzyny Deszcz. Spektakl był dla mnie za „zimny”.

Mimo że scenografia bardzo zmniejsza i tak niezbyt dużą scenę naszego teatru, to właśnie praca Andrzeja Sadowskiego i jego partnera zasługuje na największe uznanie. Funkcjonalna, trochę przypominająca w swej klaustrofobii „Gabinet dra Caligari” zabudowa, została bardzo solidnie przygotowana (4 malowania i umiejętna „przecierka” dają szlachetny efekt).

Moim cichym bohaterem spektaklu jest Marek Perkowski, o którym scenograf i autor kostiumów powiedział, że wkład ich obu w ostateczny kształt wizualny przedstawienia jest taki sam. Światła Perkowskiego budują dramaturgię i dają sensy. Tym bardziej szkoda, że jego nazwiska zabrakło na plakacie i w programie. Brak to tym dotkliwszy i niesprawiedliwy, gdy przypomnimy sobie przesadne rangowanie reżysera świateł w poprzednim spektaklu.

Muzykę napisał Olo Walicki, twórca kaszubskiego jazzu. Awangardowy folklor muzyczny jest na pewno wysmakowaną propozycją, ale wolałbym troszkę inną instrumentację, bardziej niepojącą, bardziej sugestywną.

W spektaklu są trzy role.

Dariusz Siastacz uniknął pułapki porównań i zbudował własnego Woyzecka: spokojnego, niehisterycznego, normalnego człowieka, który próbuje zachować człowieczeństwo w świecie pozbawionym wartości i zasad. Właśnie w kontraście do oczekiwań kreacja Siastacza wydaje się najciekawsza.

Woyzeck Siastacza to także „kawał chłopa”, co burzy trochę realizm konfliktu z Taburmajorem Mariusz Żarnecki). Sceniczny Woyzeck jest potężniejszy od swego rywala i spokojnie mógłby dać mu w mordę i byłoby po sprawie. Sceniczne podkreślanie atrybutów złodzieja serca Marii budzi śmiech ( „jakie on ma szerokie bary” – Żarnecki jest b.szczupły) lub niedosyt ( w scenie, gdy stojąc frontem do widowni Taburmajor sugeruje rozmiar i możliwości swego przyrodzenia, aż się prosi o zachowanie a la Michael Jackson lub Axl Rose, a mamy tylko jeden nieśmiały ruch lędźwiami).

Elżbieta Mrozińska jest najlepsza na scenie, gdy jest sama. Jej Maria to postać rozdarta, w której popęd walczy z uczuciem. Warto posłuchać Mrozińskiej, by poznać jej inne oblicze. Aktorka, gdy nie jest wbita w gorset schematu, potrafi zagrać poruszająco.

I wreszcie Filip Frątczak, czyli Andrzej, kompan Woyzecka. Nie ma za dużo do grania, ale prawie każde jego pojawienie się na scenie coś wnosi. Tytułowy bohater bez Andrzeja byłby postacią uboższą, a scena pożegnania z przyjacielem mi przypadła do gustu najbardziej z całego przedstawienia. Czekam na pierwszoplanową rolę Filipa Frątczaka nie tylko w monodramie. Jestem ciekaw, jak ten bardzo kreatywny aktor wpłynąłby na cały zespół, gdyby dostał szansę.

Na tym kończą się role w tym przedstawieniu. Pozostałe są albo zbyt krótkie, albo źle zagrane. Zamysł reżyserki, by zrobić czysty krystalicznie spektakl, oparty na aktorstwie, może nie poległ w gruzach, ale nie znalazł wykonawców. Oczywiście premiera to nie najlepszy moment do oceny spektaklu i mam nadzieję, że całość uzyska właściwy rytm: przede wszystkim powinno być wolniej, niespiesznie. Czasami potrzeba kilku, a nawet kilkunastu sekund zatrzymania. Za mało ciszy, za mało znaczącego bezruchu.

I tylko dodam, że spektaklowi w Miejskim po raz kolejny towarzyszy pismo „Ferdy Durke” oraz profesjonalnie przygotowany program, którego lektura wzmaga apetyt na dobry spektakl. To już nowa, świecka i bardzo dobra tradycja teatru przy Bema.

Ocena naszego teatru, choć w pierwszym oglądzie może wydawać się chłodna, rozgrywa się na zupełnie innym poziomie. To już jest inny, nowy teatr. Choć tytułowy bohater najnowszej sztuki jest fryzjerem, a w Gdyni "Fryzjer" nie kojarzy się najlepiej, to „Woyzeckiem” gdyńska scena potwierdza aspiracje włączenia się do ogólnopolskich rozgrywek teatralnych. By tam trafić na dobre i piąć się w górę tabeli, trzeba spełnić wiele warunków. Na razie mamy dobrego trenera, ale drużyna jest po przejściach. Po „Procesie” i „Krzesłach” zespół powinien być aktywny na rynku transferowym. Być może jakąś inspiracją będzie też nasz „Ranking aktorów gdyńskich”, który chcemy opublikować na łamach „Gazety Świętojańskiej”. Zawodnicy naszej drużyny zaczynają powoli trafiać do notesów coraz lepszych agentów. Jeśli chcemy mieć dobry teatr, który nie będzie dodatkiem do R@portu i Nagrody Dramaturgicznej, potrzebne są wzmocnienia. I nie czekajmy do powstania nowego stadionu, bo kryzys może odłożyć marzenia o budowie nowej sceny na wiele lat ( najłatwiej wszak ciąć po kulturze), lecz już teraz sponsor, czyli Miasto, powinien wspomóc ambitną drużynę. Dobry teatr potrzebuje odpowiednich pieniędzy, a w tym przypadku nie są to środki wygórowane. By wymagać i oczekiwać, trzeba dać szansę i możliwości. Liczę na mądrość radnych i władzy: nie przegapcie szansy na stworzenie dobrego teatru. Szansy, której nie było w Gdyni od niepamiętnych lat i która może nie pojawić się szybko lub w ogóle.

Piotr Wyszomirski
Gazeta Świetojanska1
9 marca 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia