Krytycy o festiwalu
Trwają przygotowania do Warszawskich Spotkań Teatralnych. Ten festiwal z tradycjami powraca po ośmiu latach przerwy. Organizuje go teraz Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego. Impreza odbędzie się na przełomie marca i kwietnia.Na jakie Warszawskie Spotkania Teatralne czekamy, co było siłą dawnego festiwalu? A co może być nią teraz? W sobotniej "Gazecie" o WST opowiadał Maciej Nowak, dyrektor Instytutu Teatralnego. Dziś głosy krytyków teatralnych. Jacek Sieradzki - krytyk, redaktor naczelny "Dialogu": W Warszawskich Spotkaniach Teatralnych uczestniczyłem od lat 70. - najpierw jako widz, a potem, po reaktywacji w połowie lat 80., jako jeden z selekcjonerów. Siłą Warszawskich Spotkań Teatralnych w najlepszych latach była, jak sądzę, nade wszystko ich miarodajność. Co oznaczało tyle, że niewielki, sześcio-ośmiopozycyjny program musiał się dobrze tłumaczyć: musiało być możliwie jasne i oczywiste, dlaczego przyjechało to, a nie tamto. Oczywiście dominowały prace twórców cieszących się już uznaniem, ale pojawiały się też udane spektakle młodych artystów bądź widowiska z mniej renomowanych scen, jeśli legitymowały się zaletami innymi niż - jedynie - młodość i antyestablishmentowość. Ktoś powie, że to bardzo konserwatywny punkt widzenia; śmiem twierdzić, że właśnie za łączenie konserwatywnej hierarchii z ciekawością i otwarciem na nowe propozycje Spotkania były szanowane. Liczyło się wyważenie repertuaru i jego uzasadnienie: ono właśnie dawało wrażenie miarodajności i sprawiało, że gdyśmy się mylili w wyborach - a przecież zdarzyło się to i nieraz - widzowie byli skłonni brać błąd za wypadek przy pracy, a nie świadectwo programowej przypadkowości i bezhołowia. Skądinąd na korzyść Spotkań działał także ich monopol: niegdyś nie było scen impresaryjnych ściągających do Warszawy spektakle z kraju. Zmieniło się to w latach dziewięćdziesiątych. Gdy choćby rozkwitał Teatr Mały Pawła Konica i Mieczysława Marszyckiego, niezależnie od unii personalnej (Marszycki był szefem Spotkań) coraz częściej trzeba było przywozić spektakle warszawiakom już znane z poprzednich wizyt. Nie przysłużyło się imprezie także szczątkowe rozszerzenie jej o spektakle spoza Polski: tu już całkowicie gubiła się cnota miarodajności. Spotkania dostawały zadyszki, a garb świetnej przeszłości dodatkowo je przytłaczał: wszyscy komentatorzy posługiwali się frazą: Kiedyś, panie, to był festiwal W końcu więc sami proponowaliśmy władzom Warszawy zwinięcie steranego sztandaru i rozpisanie konkursu na szyld nowy, godny XXI wieku. Co się i stało. Aliści przecierałem oczy ze zdumienia, widząc, że wygrał projekt polegający na zapraszaniu ze świata spektakli, które spodobały się już na innych festiwalach. Wyrzekający się własnych kryteriów niejako walkowerem. Nie miało to szans ani na rangę, ani na szacunek widowni. Teraz wracają Warszawskie Spotkania Teatralne. Powinny chyba spróbować znów zawalczyć o miarodajność: tego, wolno sądzić, widownia, cokolwiek skołowana koteryjnymi walkami krytyczno-scenicznymi, pragnie najbardziej. Jak to osiągnąć - to już ból głowy dzisiejszych selekcjonerów, którym serdecznie życzę sukcesu. Łukasz Drewniak - krytyk teatralny publikujący w "Przekroju" i "Dzienniku": Nie oczekuję wcale, że wybór spektakli na odrodzone Warszawskie Spotkania Teatralne będzie wyborem sprawiedliwym i obiektywnym, to znaczy, że przyjadą do stolicy przedstawienia, o których najczęściej i najlepiej pisano, wszyscy zwycięzcy rankingów i podsumowań sezonów. Tego się chyba nie da zrobić, bo każdy układ spektakli z etykietką "the best of" zależy tak naprawdę od gustu i wrażliwości oczekiwań wobec teatru, jakie ma ten, który je układa, czyli organizator. Wolałbym raczej, żeby program festiwalu był po prostu programem spójnym, pokazywał tendencje i nurty, które dominowały w minionym sezonie w polskim teatrze. Pokazać na przykład twórczość "mądrych czterdziestoletnich", czyli obecnego mainstreamu teatralnego: "Reportaż z końca świata" Tomaszuka i Teatru Wierszalin, "Wesele" Anny Augustynowicz, austriackiego "Lwa w zimie" Grzegorza Jarzyny, "Baala" Marka Fiedora. Można stworzyć prezentację - młodzi i klasyka, przywieźć "Oresteję" Klaty ze Starego Teatru z Krakowa, "Odpoczywanie" Passiniego, "30 sekund" Bogny Podbielskiej z Opola. Albo skupić się tylko na politycznych wystąpieniach polskiego teatru, których pokaźny zastęp dowodzi, jak bardzo IV RP nas zezłościła. Warunek stworzenia dobrego festiwalu jest właściwie jeden - po prostu ktoś musi wziąć odpowiedzialność za jego autorski charakter i myśl, jaką festiwal przemyca.