Krzyk w słodkim dymie

"Dawno temu w Odessie" - reż. Łukasz Czuj - Wrocławski Teatr Współczesny

Szybkie przemieszczanie się między literackimi rejestrami i trybami gry, sprawność ruchowa i wokalna, a także niezła koordynacja sprawiły, że aktorom i akompaniatorom należą się słowa uznania.

Legendarni bohaterowie, choćby nie tylko nie żyli od dawana, ale wręcz nigdy nie istnieli, okazują się zadziwiająco żywotni. Scena na Strychu Wrocławskiego Teatru Współczesnego wywołała z krainy fikcyjnych zmarłych Benię Krzyka, rozbójnika i przemytnika, bohatera opowiadań i dramatu Izaaka Babla. Mit o żydowskim gangsterze z początku XX wieku zainspirował Łukasza Czuja do stworzenia widowiska zadziwiająco współczesnego. Klimat przedrewolucyjnej Odessy w rzeczywistości pełnej biedy i społecznych napięć zapewne zostałby trafniej oddany w jakimś ponurym dramacie. Zamysł reżyserski poszedł jednak w kierunku „prawdziwego zmyślenia” i zamiast roztrząsania klasowych konfliktów w pełnych napięcia dialogach dostaliśmy sentymentalno-ironiczną feerię dekadenckich popisów przestępczej ferajny. Gangsterski „Król” z cygarem i w dizajnerskiej kamizelce stał się animatorem świata zupełnie odrębnego, kierującego się nawet bardziej logiką buntu i zabawy, niż mafijnego wtopienia w system i przemocy.

Fabuła, którą daje się sprowadzić do zrelacjonowania kilku znaczących wydarzeń z kryminalnej kariery Beni Krzyka i z życia osób z jego otocznia, była jednak tylko pretekstem do pokazania bogatego, odrębnego kulturowo świata, z jego strojami i obyczajowością. Zespół grający muzykę etniczną w dynamiczny, rockowy sposób, niekiedy z sięgnięciem do jazzu czy funky, sprawił, że akcja zepchnięta została na drugi plan, a posuwające ją sceny pointowane kolejnymi kupletami i songami. Udane aranżacje, wymagające dobrego zgrania aktorów i bandu, nadały przestawieniu musicalowy charakter. Partiom solowym towarzyszyły chórki, a dobre wykorzystanie przestrzeni i ruch sceniczny złożyły się na dynamiczne widowisko, zdolne utrzymać uwagę widza pomimo dosyć mozaikowej, składającej się z luźno powiązanych fragmentów akcji.

Spektakl składał się z trzech wyraźnych części. Pierwsza, najdłuższa i chyba najbardziej udana, zdecydowanie buffo, dotyczyła dosyć beztroskiego okresu gangsterskiej prosperity. Zaciągnięcie się Beni do bandy Froima Gracza, wesele siostry i podpalenie cyrkułu, które pokrzyżowało prystawowi plany rozbicia bandy, potem rozbójniczy napad i honorowa egzekucja – wszystko to zostało opowiedziane ze swadą i humorem. Gangsterski król z chochlą na głowie, Żydówka wymachująca nogami policjanta, beczka służąca za banię, kobieta w roli pejsatego pana młodego, zdominowanego przez pannę młodą z ptaszkiem na głowie – to tylko niektóre z pomysłowych obrazów. Jednak humor bywał i bardziej wyszukany. Anarchistyczna pieśń śpiewana pod czarnym grzebieniem zamiast sztandaru, w jidysz, którego żaden z wykonawca nie znał dotyczyła „rozwalenia bardzo zimowego złego pałacu”. Jednemu z napastników w czasie napadu na bank wydawało się, że kasa pancerna celuje do niego („Bo celowała!”) i władował w nią cały magazynek. Zabici zaś co chwila wstawali z martwych i nic nie było do końca naprawdę, bo „co to za moda, żeby zabijać żywych ludzi”. Ciemne strony gangsterskiego rzemiosła uległy absurdalnemu rozjaśnieniu za sprawą środków niczym ze slapstickowej komedii.

Sielankę zburzył wybuch rewolucji, która krwawo się rozprawiła z bandytami, obłudnie korzystając z oferty sformowania Pułku Kryminalnego, lecz najwyraźniej za złe mając Beni, który stwierdził, że to on i jego ludzi pierwsi walczyli z burżuazją. Radosna wcześniej muzyka stała się w tej części smętna, gorzka, zupełnie jakby polityczny przewrót zabrał całą poprzednią radość. Ta nie powróciła zaś nawet w trzeciej, współczesnej części przedstawienia, gdzie sceneria techno baru z surowymi ścianami toalet stanowiła, pomimo sugestii jednego z bohaterów, chyba bardzo odległe echo synagogi na Moldawiance. Zupełnie inna stylistyka tego fragmentu podkreślała pęknięcie spektaklu na części: przedrewolucyjną, czekistowską i współczesną. Zapowiadany wcześniej „żydowski mściciel”, który pojawił się „zamiast pizzy i sushi”, album rodzinny na trykotowej koszulce, złoty łańcuch na szyi, erotyczna tancerka z rogami na głowie czy akt seksualny z udziałem mięszonego ciasta pozostawały w jaskrawym kontraście z klimatem dawnej Odessy, wyidealizowanej pod gangsterską legendę. Inscenizacyjną klamrą spinającą początek i koniec spektaklu były kłęby słodkiego dymu, podkreślające teatralną umowność obu historii: dawnej i obecnej. Bardzo mocne, także w sensie muzycznym, uderzenie poprzedziło zaskakującą końcową kwestię, w której widz przez chwilę sądził, że słowa „wynocha stąd” skierowane są do niego. Jednak to ktoś inny przepędzany był przez czołową heroinę.


Ośmioosobowy – nie licząc składającej się z pięciu muzyków Elektrycznej Bandy Beni – zespół aktorski zagrał w sumie ponad dwadzieścia ról. Szybkie przemieszczanie się między literackimi rejestrami i trybami gry, sprawność ruchowa i wokalna, a także niezła koordynacja sprawiły, że aktorom i akompaniatorom należą się słowa uznania. Na wyróżnienie zasługuje pełna energii, aktorsko różnorodna i magnetycznie atrakcyjna Marta Malikowska, która wcieliła się tym razem w Lubkę Sznejwejs. Po doskonałej roli w Pożegnaniu jesieni pod koniec ubiegłego sezonu, po raz kolejny pokazała ponadprzeciętne umiejętności i wniosła do spektaklu coś, co z bardzo dobrego uczyniło go znakomitym. Spektaklowy antysemicki taksówkarz powiedział: „Żydzi mają naprawdę niebezpieczną wyobraźnię, zwłaszcza ich pisarze”. W autorskim spektaklu Łukasza Czuja wymyślone postaci zyskały jednak sugestywną realność, znacznie wykraczającą poza pisarską kreację.

Jarosław Klebaniuk
www.wywrota.pl
28 marca 2012

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...