Książę słowa

Krzysztof Kolberger (1959 - 2011)

Podobno wróżka powiedziała mu kiedyś, że umrze w wieku 61 lat. Wówczas potraktował to jako żart. Nikt nie mógł się spodziewać, że przepowiednia okaże się prorocza.

- Krzysztof Kolberger przyszedł na świat 13 sierpnia 1950 r. Zmarł 7 stycznia 2011 r.
- Marzył o karierze sportowca, przy pierwszych egzaminach wstępnych odpadł za "martwy wzrok". Zaraz po szkole aktorskiej stał się bardzo lubiany przez reżyserów, którzy powierzali mu najlepsze role
- Żonę poznał na planie filmowym, wyswatała ich reżyserka. "Zagrali wtedy parę i po cichu liczyłam, że może ta relacja przeniesie się poza film"
- O chorobie dowiedział się przypadkiem, dzięki siostrze. Raka nazywał "kolegą"

Krzysztof Kolberger urodził się 13 sierpnia 1950 r. w Gdańsku i tam też spędził dzieciństwo. Aktorstwo pociągało go od zawsze, ale równie chętnie rozmyślał o seminarium duchownym ("Powołanie jest potrzebne w obu tych zawodach, także jedna i druga profesja wymaga widowni, i w jednym, i drugim powołaniu pracuje się słowem" - tłumaczył w "Expressie Bydgoskim") lub karierze sportowca; to ostatnie marzenie pokrzyżowały jednak kolejne kontuzje, których niedoszły siatkarz nabawił się na boisku.

W szkole radził sobie średnio – "byłem do niczego z matematyki i innych przedmiotów ścisłych" - powie później – i znacznie bardziej interesował go udział w zajęciach pozalekcyjnych. Zdobywał nagrody na konkursach recytatorskich i tanecznych, był najmocniejszym ogniwem szkolnego kabaretu, udzielał się w harcerstwie i kółkach charytatywnych. Zaraz po maturze pojechał na egzaminy do warszawskiej szkoły teatralnej, przekonany, że dostanie się bez trudu. I ze zdziwieniem odnotował, że jego nazwisko nie znalazło się na liście przyjętych.

Nie zamierzał jednak tak łatwo zrezygnować ze swoich planów. Poznawszy powód odrzucenia – "martwy wzrok" – natychmiast poszedł do lekarza i, z odpowiednim papierkiem w kieszeni, złożył odwołanie. Tym razem się dostał.

Dziecko szczęścia
Kształtował się pod okiem Ignacego Gogolewskiego – który powie później, że Krzysztof Kolberger był jednym z jego najzdolniejszych uczniów – i Adama Hanuszkiewicza, u którego dostał etat w Teatrze Narodowym. Od tamtej pory zaczęła się jego dobra passa. "Byłem rozpieszczony, bardzo. Skończyłem szkołę teatralną i od razu byłem angażowany do teatru, filmu, serialu" - mówił po latach. Młody, zdolny, przystojny i przede wszystkim lubiany przez widzów i reżyserów. Zwłaszcza przez Hanuszkiewicza, który chętnie wypychał swojego podopiecznego na pierwszy plan i powierzał mu najlepsze role.

Gdy Kolberger został Konradem w "Dziadach", krytyka szalała z zachwytu; kiedy recytował poezję w "Lecie z radiem", awansował na idola rozkochanych w jego głosie kobiet. Mógł łatwo zostać skrępowany przez ten sceniczny wizerunek, utknąć z przyczepioną do pleców łatką romantycznego chłopca – i przez moment wydawało się, że faktycznie nie umknie przed zaszufladkowaniem – ale Kolberger nigdy nie spoczął na laurach, zależało mu na nieustannym rozwoju.

Kiedy w 1988 r. dostał szansę, by pokazać się publiczności z innej strony, zgodził się bez wahania. "Leszek Wosiewicz w filmie »Kornblumenblau« wyzwolił mnie z romantycznego gorsetu, obsadzając w roli sadystycznego esesmana" – wspominał we "Wproście". – "Byłem zadowolony, bo podobnie jak widz szybko się nudzę. I lubię być zaskakiwany".

Rolę u Wosiewicza nazywał później jedną z najważniejszych w życiu; pozwoliła mu ona spojrzeć na siebie i swoją karierę z dystansem. Od tamtej pory modyfikował swoje aktorskie emploi, chętnie przyjmując propozycje wcielenia się w postacie mroczne, skomplikowane, tak inne od tych, do których przez lata przyzwyczajał swoich widzów. Wkrótce sam zainteresował się reżyserią i na tym polu odnosił kolejne sukcesy.

Z Anną Romantowską na planie "Dziewcząt z Nowolipek" wyswatała go reżyserka Barbara Sass. "Zagrali wtedy parę i po cichu liczyłam, że może ta relacja przeniesie się poza film" - wspominała w "Wyborczej". Miała nosa. Kolberger zakochał się, oświadczył – usłyszał upragnione "tak" – i wkrótce świętował narodziny córki Julii, która poszła w ślady ojca i dziś robi karierę za kamerą. Ale jego małżeństwo z Romantowską nie wytrzymało próby czasu. Obyło się bez publicznego prania brudów: rozstali się po cichu, w zgodzie, nie afiszując się ze swoim rozwodem.

Miłość niejedno ma imię
Później Kolbergera coraz częściej widywano u boku Zofii Czernickiej, ale nie był to typowy związek. "Miłość niejedno ma imię" - powtarzał, gdy pytano go o tę relację. "Czy nie lepiej, jeśli pewne rzeczy pozostają nienazwane? My sami nie nazywamy tego, co się dzieje między nami" - dodawał. "Byliśmy razem w sensie emocjonalnym, a jednocześnie oddzielnie jako para, która dzieli wspólne łoże" - tłumaczyła Czernicka. Znali się od dawna; niektórzy już nawet kilka lat wcześniej próbowali ich swatać, ale oni wówczas nie wydawali się zainteresowani czymś więcej niż koleżeństwem. Zbliżyło ich dopiero nieszczęście – Czernicka opłakiwała śmierć ukochanego Andrzeja Żmudy, Kolberger był przybity po śmierci siostry, która zmarła po długiej walce z nowotworem.

 

Ale miał też i inny powód do smutku. "O swojej chorobie dowiedziałem się przypadkowo. Kiedy na raka umierała moja siostra, rozsądna lekarka poradziła mi, żebym zrobił badania, na wszelki wypadek. Okazało się wtedy, że mam nowotwór" - wspominał. Później stwierdzi, że siostra uratowała mu życie, bo sam, bez odpowiedniego impulsu, pewnie nigdy nie zainteresowałby się swoim zdrowiem. Ale lekarze byli dobrej myśli. Aktor pomyślnie przeszedł operację i, pełen dobrych przeczuć, wrócił do pracy.

Złowieszcza wróżba
Jednak choroba nie odpuściła. 15 lat później pojawiły się przerzuty. Rak trzustki. Kolberger walczył cierpliwie, wytrwale i z humorem; raka nazywał "kolegą". Nie narzekał, nie użalał się nad sobą, bo, jak podkreślał, cierpienie wcale nie uszlachetnia. Żył dalej, stawiając sobie kolejne wyzwania. Wciąż dawał z siebie wszystko i nawet kiedy opadł z sił, nie wycofał się z zawodu. Praca stała się dla niego formą terapii, sposobem na oderwanie się od rzeczywistości i ponurych rozmyślań. Ani na moment nie tracił optymizmu, wciąż emanował pozytywną energią. Zaczął udzielać się charytatywnie, został honorowym przewodniczącym Stowarzyszenia Pomocy Chorym na Nowotwór Nerki; chciał szerzyć wiedzę na temat raka i zbierać pieniądze na leczenie chorych. Wierzył, że wszystko będzie dobrze. "Wróżka przepowiedziała mi kiedyś, że umrę, mając 61 lat, a więc w 2011 r." - żartował w "Newsweeku".

"Wydawało się, że wygra. Bo jakże mógł przegrać tak dobry człowiek? I tak wielki, charyzmatyczny artysta..." - powiedział w "Dzienniku Polskim" jego mentor, Ignacy Gogolewski.

Krzysztof Kolberger zmarł 7 stycznia 2011 r., na kilka miesięcy przed swoimi 61. urodzinami.

Sonia Miniewicz
Onet.Kultura
7 stycznia 2021

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia