Kto Pan jest? czyli kariera

"Kariera Nikodema Dyzmy" - reż. Kościelniak Wojciech - Teatr Syrena w Warszawie

Reżyser kocha czasy przedwojenne, tamten język, ale także ówczesne atrybuty: nieme kino, automobile, bakelitowe telefony, peniuary i koronkowe parasole przeciwsłoneczne.

Teatr muzyczny brał na warsztat bohatera powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza trzykrotnie - tyle samo, co film. W latach siedemdziesiątych z dużym powodzeniem grano "Karierę Nikodema Dyzmy" kompozytora Andrzeja Hundziaka (w Poznaniu reżyserował musical Igor Przegrodzki). Przed dwunastu laty w chorzowskim Teatrze Rozrywki zmierzyli się z "Karierą" Włodzimierz Korcz, Wojciech Młynarski, a reżysersko Laco Adamik. Nienależąca nigdy do kanonu lektur szkolnych powieść z wyrazistą centralną postacią prowincjonalnego prostaczka - czy raczej szczęściarza, którego los rzuca we właściwe miejsce we właściwym czasie - stanowi wręcz idealny materiał na musical. Nic zatem dziwnego, że Dyzma znowu wraca i że zabrał się za niego zgrany i sprawdzony zespół Wojciecha Kościelniaka. Utwór odsłania kulisy politycznych karier oraz rządzące nimi - przypadek i układy. Trudno analizować go w odkrywczy sposób, to nie poziom literackich wyżyn. Nie można mieć więc do Kościelniaka pretensji, że "tylko" zgrabnie Mostowicza zaadaptował i przepisał na sceny, piosenki i kadry - kadry, dodajmy, jak z czarno-białego filmu.

Reżyser ten kocha czasy przedwojenne, tamten język, ale także ówczesne atrybuty: nieme kino, automobile, bakelitowe telefony, peniuary i koronkowe parasole przeciwsłoneczne. Pożycza je sam od siebie, żongluje nimi żartobliwie. Scena powrotu Dyzmy (Przemysław Bluszcz) z Koborowa do Warszawy należy do najbardziej zabawnych - Dyzma trzyma w rękach fragment karoserii CWS Torpedo ze zwisającymi z niej połyskującymi czerwonymi spodniami.

Wyśmienitemu Bluszczowi co jakiś czas przedstawienie kradnie dwóch aktorów: Przemysław Glapiński jako Żorż i Wiktor Korzeniowski w roli Gońca, ale również biurka. Goniec jest wprawdzie "krewnym" granego też przez Korzeniowskiego Mikusia ze spektaklu "Halo Szpicbródka" (wystawianego na tej samej scenie i również w reżyserii Kościelniaka), ale każde jego pojawienie się w "Dyzmie" jest w detalach opracowaną rólką nagradzaną śmiechem. Żorż zaś - na poły tragiczna, na poły zabawna postać z nałożonym niczym rękawica nieodłącznym pieskiem - nikomu poza samym Dyzmą nie przeszkadza. Nie musi nawet zdejmować satynowego szlafroka - nikt go nie odwiedza. Wychodzi ze złotej ramy, jaką otoczony został portal sceniczny. Nie pasuje do tego, co w środku - pełnego pozorów i kłamstw świata. Z proscenium dokonuje publicznego zdemaskowania Nikodema, co początkowo wszystkich zaskakuje. Ale Żorż jest przecież wariatem, kto by się nim przejmował! Jak wiemy, o tym, że król jest nagi, informują albo dzieci, albo dorośli niespełna rozumu. Towarzystwo na chwilę zastyga, jakby miało mu uwierzyć, ale za moment Nina (Emilia Komarnicka) przypomina zgromadzonym o chorobie brata i wszyscy mogą odetchnąć z ulgą. Z pewnością lepiej się nie przejmować, bo uznanie jego słów za prawdę mogłoby zburzyć cały misternie stworzony świat ułudy.

W przedstawieniu jest jeszcze jeden "niepasujący" element - prostytutka Mańka (Anna Terpiłowska). Zakochana w Dyzmie, dawnym współlokatorze, kiedy widzi, że wiedzie mu się coraz lepiej, podejrzewa ukochanego o morderstwo i planowanie napadu na bank. Odrzucona przez Nikodema usiłuje zemścić się, denuncjując go policji. Ale jej też nikt nie słucha - w nowym świecie Dyzmy nikt nie zwraca uwagi na dziwkę. Mańka błąka się po scenie jak wyrzut sumienia. Zresztą z kobietami, a raczej ich nadmiarem, ma Dyzma spory problem. Drugi akt przedstawienia to prawdziwe polowanie pań z towarzystwa na naszego bohatera, co tylko potwierdza starą prawdę, że kobiety kochają tych mężczyzn, którzy zostawili innych samców w tyle. Co nie wychodzi złożonej z samych kobiet loży masońskiej pod wodzą Hrabiny Lali (Barbara Melzer), ani Mańce, udaje się dopiero właścicielce Koborowa Ninie. Dyzma zostaje złapany w sieć niewieścich wdzięków, ale czy na pewno pokonany?

Skoro powtarza się reżyser, powtórzę się i ja. Nie ma oryginalniejszego zespołu realizatorów jak ten pod wodzą Kościelniaka. Przedstawienie ma i świetne teksty piosenek, i wspaniałe kostiumy, i fantastyczne światła. Od początku spektaklu urzeka scenografia. Damian Styrna zaznacza miejsca akcji czasem drobiazgiem, czasem fragmentem jakiegoś sprzętu. Miniaturowe meble - wśród nich nawet kasa pancerna - noszone są przez postacie. I pomysłowe to, i zabawne. W przedstawieniu pojawiają się też lustra rzucające złowrogie refleksy po całej widowni (czyżbyśmy wszyscy przyłożyli rękę do kariery jakiegoś Dyzmy?).

Dobrze się stało, że muzyka Piotra Dziubka tylko trochę próbuje naśladować przedwojenną. Pierwszy akt nieco mnie znużył nadużywanym akordeonem. Nieco lepiej słucha się Kariery w drugim akcie, ale to niestety nie muzyka jest najmocniejszym elementem spektaklu. I wcale nie wymagam od Dziubka pisania hitów łatwych do nucenia po wyjściu z teatru, rozumiem, że nie chce naśladować typowego teatru muzycznego.

Wszystko to jednak jest - bo musi być! - dodatkiem do charyzmatycznego głównego bohatera. Dla większości z nas Dyzma ma twarz Romana Wilhelmiego, ale grający w najnowszej inscenizacji Przemysław Bluszcz z powodzeniem mógłby mu użyczyć swojej. Trzeba przyznać, że miał Kościelniak nosa i obsadzenie Bluszcza było strzałem w dziesiątkę. O ile Wilhelmi sukcesem się upajał i z drwiącym uśmieszkiem pełną garścią czerpał z tego, co niespodziewanie zgotował mu los, o tyle Bluszcz daje Dyzmie dystans niedowierzania wobec tego, co go spotyka. Wydaje się czasami groźny i zarazem podły, ale i jedno, i drugie podszyte jest strachem. Taki Dyzma bliższy jest dzisiejszemu widzowi niż beztroski bon vivant czy prostak. Nawet kiedy wydaje wyrok na byłego przełożonego Boczka, nawet kiedy wali pięścią w stół, to poci się ze strachu. Sam się z siebie śmieje ("Baba ze mnie!"), ale od razu postanawia sięgnąć po butelkę, by przy pomocy alkoholu ostatecznie uśmierzyć jakiekolwiek wyrzuty sumienia.

Dyzma zjawia się na scenie w poszarzałej bieliźnie, pieczołowicie zakłada frak zjeżdżający na wieszaku znad sceny. Spektakl kończy się pozostawieniem przez bohatera koszuli i garnituru na wieszaku i zejściem ze sceny tak, jak wszedł. Nikodem wraca do punktu wyjścia. Tchórzy - czy wie, że dalej trwać w humbugu nie zdoła? Można wzruszyć ramionami, że to tylko teatr, ale widzowie wiedzą, że podobne przypadki zdarzają się co dzień w realnej polityce. Kościelniak nie chce jednak moralizować, może tylko przypomnieć to, co jest dobrze znane. I na szczęście nawet przez sekundę nie sugeruje, że taka historia może właśnie dziać się w okolicach Teatru Syrena: przy ulicy Wiejskiej czy w Alejach Ujazdowskich.

Marcin Zawada
Teatr Pismo
22 grudnia 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...