Którzy udajecie

"Cienie. Eurydyka mówi:" - reż. Maja Kleczewska - Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy

Teatr Mai Kleczewskiej już od dawna radował się samowystarczalnością. Wewnętrzna psychoterapia jego twórców pozostawiała widza obojętnym. Dziś już nawet odrzuca.

Wygląda na to, że problemy zaczęły się, gdy Kleczewska rozpoczęła współpracę z dramaturgiem Łukaszem Chotkowskim, bodaj w 2006 r. przy realizacji "Fedry" w Teatrze Narodowym. Potem było coraz duszniej. Mgliste uzasadnienia, nieudolne kopiowanie z teatru niemieckiego, który w kolaboracjach dramaturgów z reżyserami zdążył okrzepnąć przez dekady.

Nie mam pojęcia i nie chcę rozstrzygać, czy Chotkowski przekonał Kleczewska, czy też reżyserka w prowokacyjnej psychologii odnalazła punkt zaczepienia, od którego jej teatr miał startować na nowo. Bywało wówczas tragicznie, jak przy wybebeszaniu Czechowa czy sławetnej "Orestei". Do środowiskowej, i nie tylko, opowieści przeszła wypowiedź Grzegorza Małeckiego, który złożył rolę w tym spektaklu, nie rozumiejąc, co ma grać i dlaczego, jak relacjonował, "na scenie ma być mokro i czerwono". Przesunięcie premiery nie pomogło: okazała się katastrofą, poza tym była realnie performansem-improwizacją między Orestesem a Elektra. Ajschylos, rzecz jasna, widniał jako autor. Ale chyba jemu najmniej to zaszkodziło. Teatrowi Kleczewskiej najbardziej. Wyznaczyło jakiś kres? Wtedy nie dało się tak wyrokować, lecz dziś widać, że tamta hucpa była czerwonym światłem, które reżyserkę powinno powstrzymać. Wtedy Kleczewska i Chotkowski w pracy z aktorami zastosowali tzw. ustawienia hellingerowskie, fundując sobie formę psychoterapii jako metodę aktorską. Zresztą potraktowali ją niemal jak nowe odkrycie na miarę Grotowskiego. Teoria dawała do myślenia, tyle tylko, że pojawił się kłopot, gdy doszło do konfrontacji z publiką. Bo czy mogły kogoś obchodzić zamknięte w intymnym kręgu eksperymenty? Widz pozostawał na zewnątrz, efekt stanowił tylko ciekawostkę o znamionach podglądactwa. To miał być proces rozdarty na dwie strony, ale tylko tam, na scenie, myślano, że to teatr; co gorsza, Kleczewska uważała, iż do tej "gry" wciągnie wymagających widzów. Pamiętam, że czułem się jak za szybą, za którą trwa pokaz rozwibrowanych osobowości, które dały się nabrać, wbrew aktorstwu.

"Cienie. Eurydyka mówi" to już przypadek ekstremalny i dosłownie pokazany zza szyby oddzielającej publiczność od sceny. Mniej istotne, czy to nadal Hellinger w służbie Kleczewskiej, czy bardziej szkic na temat zagmatwanego tekstu Elfriede Jelinek, którego osią miałby być monolog wewnętrzny zbuntowanej Eurydyki. Wedle tradycji milczała, teraz przemawia, by pozbawić Orfeusza statusu demiurga decydującego o całym micie. On symbolizował piękno, ona więc działa na przekór. Kleczewska rozbija jej osobowość na kilka wariantów, to kolejna opowieść o dominacji zła, powtórka z serii ostatnich przedstawień reżyserki, w których wygłasza się fragmenty o ohydzie świata i biologii.

Z niepewności, czy w ten sposób znów uda się nakłonić widzów do obserwacji, musiała się zrodzić idea, by do historii dolać nieco popowego sosu. Katarzyna Nosowska z Heya jako porte-parole Jelinek i Eurydyki przyciągnie na pokazy tych, którzy na nazwisko Kleczewska dotychczas wzruszali ramionami. Kilka songów, które wokalistka napisała, posiłkując się tekstem Jelinek (z transowo-rockową muzyką Pawła Krawczyka), zalepia te fragmenty, w których już nic nie dało się zrobić, gdy pseudodialogi ugrzęzły w martwym punkcie. I gdy świetny aktor Michał Czachor w przebraniu klauna (wcielone piekło w szatach dziecięcej wyobraźni - banał z tysiąca horrorów), i poświęcenie Joanny Drozdy, by nie uciec we frazes, niczego nie uratowały.

Przepraszam, ale mam prawo sądzić, że Nosowska u Kleczewskiej zapewnia czysty marketing. Pretensjonalność przedsięwzięcia wyklucza poważną rozmowę na jego temat. Na pytanie, po co - znów - na scenie pies, jazdy na rolkach i improwizowane rozmówki Czachora z dziećmi (dostało się nawet Obamie w zakorkowanej stolicy), proszę szukać odpowiedzi na własny rachunek. Bo Maja Kleczewska raczej sama niczego nie wyjaśni. Na przedpremierowym spotkaniu o pracy nad "Cieniami" mówiła: "Pracujemy bardzo chaotycznie; właściwie nie wiadomo nic [...]";"[...] rozmawiamy o wszystkim innym jednocześnie; to jest wszystko wymieszane i zlepione z taką tkanką, co zjeść na obiad i z kim się spotkać, i nagle przychodzi nam pomysł na rozwiązanie sceny [...]". O wsparciu od Łukasza Chotkowskiego: "Najgorsze są momenty, jak zakłada kaptur na głowę, już wiem, że to jest ten najgorszy znak, znaczy, że scena jest bardzo nudna; jak zakłada kaptur, tak na oczy naciąga, to znaczy, że właściwie ta scena jest już do wyrzucenia [...]. To jest bezcenne".

Dziwią się Państwo, że niektórzy uciekają, jak Grzegorz Małecki? Ja najchętniej zwiałbym na inną planetę, na której ktoś w końcu porozmawia o polskim teatrze poważnie. I na której nabijanie widza w butelkę nie będzie przynajmniej aż tak łatwe.

Przemyslaw Skrzydelski
W Sieci
11 czerwca 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia