Kwartet na mięśniaków i barmankę

"Faza Delta" - reż: Adam Orzechowski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

W nowej sztuce Radosława Paczochy bohaterowie nie odróżniają wyobrażeń od rzeczywistości, co nie tylko dla nich kończy się tragicznie

Sztuk nie należy streszczać, zwłaszcza takich, jak "Faza delta" Radosława Paczochy. Cała opowiadana w niej historia to raptem parę godzin z nieskomplikowanego życia czworga młodych obywateli jakiegoś polskiego miasteczka. Jest sobota, kiedy można się od nudy tego życia na trochę oderwać. Najpierw dzięki transmisji meczu na niezakodowanym kanale, popartej paroma browarami, a potem dzięki wizycie w klubie Legenda, wzmocnionej tym razem wódką Finlandia w promocji oraz dopalaczem "o swojsko brzmiącej nazwie panoramix". Cała ta mieszanina do tego stopnia odbiera rozum małomiasteczkowym chłopakom, że naspeedowani mordują właściciela Legendy, który chciał im przeszkodzić w zabawie, a z rozpędu jeszcze człowieka, który się do ich zabawy przypadkowo przybłąkał. Morał: używki szkodzą. Tyle mniej więcej wynikłoby ze streszczenia.

Ciekawiej robi się, gdy popatrzeć nie na to, o czym "Faza delta" jest, tylko na to, jak o tym opowiada. Nie chodzi nawet o język, którym posługuje się Paczocha, próbując oddać sposób mówienia i myślenia małomiasteczkowych bohaterów. Ta stylizacja nie jest, niestety, zbyt konsekwentna, bo Paczocha jest raz prostacki, a raz całkiem wyszukany, czasem mówiąc z poziomu postaci, a czasami z poziomu autora. Trudno też obronić się przed wrażeniem, że co jakiś czas mówi Masłowską, która, wynikałoby z tego, wytworzyła tak silny idiom, że - próbując stworzyć bohaterów z tej samej paczki co Silny - wpada się w jej frazy. Może zresztą to problem nie tylko sposobu pisania, ale też sposobu słuchania, może tę Masłowską, chcemy tego czy nie, mamy w uchu, w każdym razie - trudno efekt językowej pracy Paczochy nazwać spójnym.

Za to konsekwentnie udało się autorowi zbudować perspektywę, z której pokazywane są wszystkie wypadki. Opowiadającymi historię są tu sami jej uczestnicy: Misiek, Mastodont i Liszaj oraz barmanka klubu Legenda, Justyna. Mówią nam, co się wydarzyło, i równocześnie uczestniczą w tym, co się wydarza. Przy czym ich dialogi są na miarę ich skromnych intelektualnych możliwości, czyli maksymalnie parozdaniowe, a często ograniczone do słowa lub równoważnika zdania. Punkt widzenia, z którego poznajemy akcję, przemieszcza się więc bez chwili zatrzymania, wydarzenia "zmieniają się jak w kalejdoskopie", jakby zapewne streścił to telewizyjny komentator piłkarski "o podobnym do zimy nazwisku". Chwyt nie jest oczywiście żadną nowością, taka akcja w akcji i opowiadanie w opowiadaniu zdarza się w teatrze, ale trzeba przyznać, że Paczocha posługuje się nim na tyle umiejętnie, że historia jest logicznie opowiedziana, a charaktery wystarczająco zarysowane.

Można oczywiście zadać pytanie: czemu właśnie tak, po co ta narracyjna komplikacja? Tu dotykamy sprawy według mnie dla Fazy Delta najważniejszej. Najistotniejszy jest tu bowiem nie morał o oczywistej szkodliwości używek. Najciekawsze w tej sztuce jest pokazanie, w jak nieoczywisty sposób poznajemy rzeczywistość, gdy jesteśmy w nią wplątani. To jest ta perspektywa, z której sztuka została napisana. Ta sama perspektywa, z jakiej oglądamy zawsze własne życie...

Gdyby szło o same używki, wystarczyłyby dwa plany, plan realnego życia bohaterów i plan ich odlotu, jeden ze znakiem plus, a drugi ze znakiem minus. Ale jest to trochę bardziej skomplikowane. Plan pierwszy Magdalena Gajewska zbudowała praktycznie z niczego. Podłoga wyłożona imitacją kafelków, parę krzeseł i gołe teatralne ściany, to wszystko. Kwintesencja pustego, małomiasteczkowego życia. Za to na haju... Gdy Misiek, Liszaj i Mastodont wchodzą w fazę delta, na ziemię opuszcza się sufit i odlatujemy razem z nimi w coś w rodzaju nieba, z różowym puchem na podłodze, wielkimi dyskotekowymi kulami i obowiązkową rurą do erotycznego tańca. Niebo małomiasteczkowych chłopaków, w którym robią, co chcą, czerpiąc wzory z telewizyjnej rozrywki - teleturniejów la Ibisz albo kryminalnych rekonstrukcji wydarzeń la Fajbusiewicz. Pomysł z opuszczanym sufitem jest świetny, przypomina to, co wymyślili twórcy Trainspotting dla pokazania, jak odgina się przestrzeń w narkotykowych wizjach.

Z tym, że kiedy sufit wędruje z powrotem na swoje miejsce, nie mamy wrażenia, że budzimy się z chemicznego snu i wracamy do rzeczywistości. Faza delta trwa, o dziwo. Misiek, Liszaj i Mastodont nadal mają taką samą trudność w oddzieleniu realnych wydarzeń od tego, co jest ich wyobrażeniem, dokładnie tak samo jak wtedy, gdy w amoku zatłukli dwóch ludzi. Nic dziwnego - nadal przecież o wszystkim opowiadają, każdy z własnej perspektywy. Dzieje się tak również wtedy, gdy bohaterowie stają przed sądem. Ponieważ tylko nam to relacjonują, twarda rzeczywistość: zatrzymania, przesłuchań, rozprawy i wyroku, pojawia się jak przez mgłę, przepuszczona przez ich świadomość. Kiedy się słucha ich dialogów, można zrozumieć, jak to możliwe, że w więzieniach ludzie tak często siedzą "za niewinność", nie dopuszczając do świadomości tego, iż kogoś okradli albo zabili.

Z całej czwórki jedynie barmanka Justyna wykręciła się od więzienia. Niby dzięki temu, że jej udział w masakrowaniu ludzi krzesłami i bejsbolem był jedynie udziałem świadka, ale chyba nie tylko dlatego. W sądowej końcówce, przebrana w białą sukienkę, jak na pierwszą komunię albo wesele, wchodzi na podest pomiędzy widzów i stamtąd, jakby to ona była sądem, przedstawia swoją niezbornie opowiadaną wersję wydarzeń. Wersję, w której ktoś widząc dwa trupy, spokojnie idzie do domu się przespać, a dopiero po przebudzeniu dochodzi do wniosku, że coś jednak chyba wczoraj było nie tak i że lepiej będzie zgłosić się na policję... Sprytu jest w tej dziewczynie dokładnie tyle, ile rozumu, ale udaje jej się to, co nie udało się jej kompanom, jeszcze mniej rozgarniętym: narzucić innym własne przekonanie o swej niewinności. Tak odegrać rolę, żeby zgrać swoją fazę delta z rzeczywistością.

Dla Miśka czy Mastodonta byłoby to zadaniem zbyt trudnym intelektualnie. W końcówce przedstawienia przyłapałem się na tym, że właściwie jest mi żal tych chłopaków. Ich niezdolność do ogarnięcia wydarzeń własnego życia, ich mentalne i moralne inwalidztwo są tego stopnia, że powinno dziwić, iż sądowi biegli nie uznali Miśka za psychopatę. Paczosze udała się w Fazie Delta rzecz - wydaje mi się - trudna. Z jednej strony pokazał ten gatunek ludzi, których nazywamy blokersami albo kibolami, do bólu prawdziwie, czyli jako stuprocentowych troglodytów. Czy Silny (i powieściowy, i filmowy), czy na przykład znany z udziału w kilku filmach Bolec - byli jednak zawsze, mniej czy bardziej, przyprawieni jakimś rodzajem egzotyki i wrażliwości. Misiek nie wykazuje żadnych wyższych odruchów. Michał Jaros pokazał kibola nie tylko z zewnątrz, chodząc z lekko rozchylonymi rękoma jak stały klient osiedlowej siłki, ale także od środka. Kiedy widzimy, jak marszczy czoło przy każdej operacji myślowej, dociera do nas, że w jego głowie jest tak samo pusto, jak w klubie Legenda po wywaleniu z niej wszystkich gości. To z jednej strony. A z drugiej - jakoś żal tych ludzi. Na pewno żal Liszaja, którego Piotr Witkowski zagrał jako zwykłego chłopaka z normalnego domu, trochę przypadkowo wciągniętego w zbrodnię. Żal barmanki Justyny (choć żal też, że Sylwia Góra-Weber nie zaufała temu, iż rola wulgarnej nimfetki to jej naturalne emploi i nie trzeba tego wcale podgrywać). Żal nawet Miśka.

Aktorzy nadają wymyślonej przez Paczochę historii wiarygodności. Dobrze też radzą sobie z podawaniem tekstu, szybkich minidialogów, w dodatku ściśle zgranych z rytmem płynącej przez cały czas z offu muzyki Kormoranów. Reżyser natomiast próbuje nadać tej historii sens, który nie sprowadza się do prostego morału, że używki szkodzą na mózg. Kiedy w fazie największego odlotu sufit opuszcza się na ziemię i błyskają czerwone dyskotekowe lampki - rozbłyskują nie tylko na scenie, ale także na widowni, pomiędzy krzesłami. Przyznaję, że najpierw mnie to lekko zirytowało - bo co ja przepraszam mam wspólnego z tymi naspeedowanymi mięśniakami? Ale sądowa końcówka dramatu Paczochy kazała mi się nad tym zastanowić. Czy to możliwe, że sam podobnie wypieram z głowy to, co komuś kiedyś zrobiłem złego? Czy ja też miewam swoją fazę delta?

- To straszne - podsłuchałem głos jakiejś starszej pani już w szatni, po spektaklu. - Ale prawdziwe - odpowiedziała jej koleżanka. Ciekawe, czy brały w tym dialogu pod uwagę siebie. Pewnie nie.

Jarosław Zalesiński
Teatr
12 marca 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia