Ławeczka dla dorosłych

"Pocałunek" - reż. Marek Pasieczny - Teatr Współczesny w Szczecinie

KTO pamięta "Ławeczkę" Gelmana, nie uniknie skojarzeń. Nie było chyba w latach 80. teatru w Polsce, gdzie tej rosyjskiej sztuki nie wystawiono.

Stanowiła wówczas wymarzony materiał sceniczny: tania w produkcji (bo dla dwojga aktorów), zręczna, zabawna i mówiąca równocześnie bardzo serio o samotności.

"To sztuka przesycona utratą, żalem po szansach, jakie umknęły, smutkiem po mfodości, tęsknotą za miłością...".

PRZED "Ławeczką" było, oczywiście, "Dwoje na huśtawce" Williama Gibsona - amerykański melodramat wielce popularny i u nas, powracający co jakiś czas na scenę, dając okazję do wielkich ról wybitnym aktorskim duetom.

"Pocałunek" Gera Thijsa można nazwać wariantem tamtych sztuk; teatralna rodzina duetów damsko-męskich jest zresztą liczna. To nie zarzut, przeciwnie: dowód na to, jak wciąż - bez względu na artystyczne mody - jest nam potrzebna taka kameralna opowieść o Niej i o Nim, o nas. Wychodząca od realistycznej, banalnej sytuacji, od przypadkowego na ogól spotkania dwojga, którego erotyczna aura z biegiem akcji i dialogu przeistacza je we flirt, stając się bazą uniwersalnej historii, w jakiej pleć gra rolę drugorzędną. Bo choć determinuje zachowania i oczekiwania obojga, okaże się przede wszystkim dwoma stronami człowieczeństwa.

Sztuka holenderskiego dramaturga ma właśnie taki charakter. Jej podobieństwo z "Ławeczką" i w tym, że i tu rzecz się dzieje na ławeczce. Choć nie w parku; w górach (owszem, są w Holandii góry!), przy jednej ze spacerowych tras. Ona (Magdalena Myszkiewicz) i on (Konrad Pawicki) - dojrzali, a trochę przejrzali - wybrali to miejsce, by pobyć w samotności, uciec na chwilę od życia. Którego sytej pospolitości, a i ciosów doznali. Ale oboje też czekali na takie spotkanie, szukając kogoś, kto by pomógł im dźwigać ich lęki i żale. Kto wyzwoliłby w nich ciepło, jakiego dotąd sami nie doświadczyli, lecz i nikogo nim obdarować nie umieli.

Thijs odsłania część ich biografii (on jest aktorem-komikiem, ona żoną prowincjonalnego aptekarza), ale nie mówi wszystkiego; pozwalając im kluczyć i kołysać tożsamością. Może on opowiada tylko czyjąś historię klęski, a ona zmyśla, by dodać sobie wartości, udramatyzować szarość. Podjęta gra dodatkowo piętrzy ich relacje i komplikuje zabawę w kobietę i mężczyznę.

Jedno zda się tu być faktem. Ona jest chora na raka. A przynajmniej musi się zmierzyć z diagnozą, która to potwierdzi lub nie. W drogę do szpitala, gdzie czeka na nią wynik-wyrok, idą - po wojnach, w których kaleczyli się wzajem i obnażali ze swych wstydów i słabości - wspólnie.

Co będzie dalej? Nie wiemy. Rozstaną się przed metą i ostateczną odpowiedzią. Inni, silniejsi. Bo to, co się między nimi zdarzyło, samo w sobie stanowiło o sensie spotkania. Będącego doświadczeniem, które pomoże im zmierzyć się z życiem.

Optymizm "Pocałunku" nie jest jednak prosty. To sztuka przesycona utratą, żalem po szansach, jakie umknęły, smutkiem po młodości, tęsknotą za miłością, jakiej nie doznaliśmy. Nie daje łatwych pocieszeń. Nie ma w niej metafizycznej dydaktyki Paula Coelho. Jest ona za to, by tak rzec, dość prosta w obsłudze; komunikatywna, trafiająca do emocji widza i dająca zarazem spory margines na własną refleksję.

Jeśli miałbym czynić jakieś uwagi wobec samego dramatu, powiedziałbym, że zachowania bohaterów - ich przybierane w przebiegu akcji role - są trochę nazbyt przewidywalne. To, że oboje kogoś (coś) udają, jest początkowo za czytelne, żeby spięcia między nimi, mające dynamizować akcję, zaskakiwać, były czymś więcej niż odsłoną nowej roli. Na szczęście jest w tym też sporo humoru. A cierpki dowcip pozwala całej grze wygrać więcej. Osłabić przesadną podniosłość niektórych kwestii.

Marek Pasieczny, reżyser doświadczony i specjalizujący się, by tak rzec, w tego typu psychologicznych dramach, w których granica między tym co wysokie a tym co niskie bywa bardzo płynna, dobrze sobie zresztą poradził ze sztywną momentami konstrukcją utworu (w precyzyjnych dialogach kryć się może pułapka sztuczności; tu jej uniknięto). Dając naturalność tej rozmowie o życiu i śmierci, a zarazem nasycając głębią sceny, których realizm zdać się mógł płaski, jednowymiarowy.

W czym bardzo pomogli mu aktorzy. Na premierze nieco spięci, ale z każdą chwilą odnajdujący się w swoich bohaterach coraz bardziej. Bo jest to - w dobrym tego znaczeniu - aktorstwo psychologiczne. Ale że w założeniach rysunek postaci może się i powinien zmieniać, toteż zawodowo Pawicki (zwłaszcza), jak i Myszkiewicz umiejętnie odgrywają role swych kolejnych... ról. Zbliżając się do siebie i oddalając. Pasieczny ładnie się posługuje tą przestrzenią między nimi. Tak że właśnie dalecy - oddaleni od siebie i na scenie wydają się sobie szczególnie bliscy, pragnący kontaktu.

Konrad Pawicki trafił chyba w obszar, w jakim czuje się najlepiej. Jego bohater to typ bardzo męski, ale zmagający się z lękami i śmiesznością tej męskiej roli. Potrafi być dowcipny, autoironiczny, lecz swojej słabości nie umie ukryć. Pawicki świetnie odgrywa tę rolę mężczyzny, a i aktora - po przejściach. Złożoną przez to, wieloznaczną. Pięknie partneruje mu Magda Myszkiewicz - uznanie dla reżysera, że dał aktorce szansę na tę rolę. Nie miała dotąd tych szans wiele. A gra tak, jakby pierwszoplanowe kreacje były jej codziennością: odważnie, acz bez szarży, na silnym, skumulowanym wzruszeniu, lecz bez histerii... Może warto było poczekać na taką rolę, żeby zebrane przez lata doświadczenia - i rozczarowania - spełniły się tak mocno i prawdziwie?

Ascetyczna wyrazista scenografia (prosta ławka, ciemne tło, liście ze zdjęć, zasieki prętów imitujących gąszcz i drut ogrodzenia), klimatyczna, nieco umowna i przekorna muzyczka akordeonu dopełniają całości. Inscenizacji skromnej, chwilami przecież przejmującej. Która, jak sądzę, będzie dojrzewała z każdym spektaklem.

Artur D. Liskowacki
Kurier Szczeciński
21 lutego 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia