Łódzkie Kłopoty na Tahiti

"Trouble in Tahiti" - reż. Michał Znaniecki - Teatr Wielki w Łodzi

Uwielbiam muzykę Leonarda Bernsteina, którą można niestety zbyt rzadko usłyszeć w Polsce "na żywo". Kiedy zostałem zaproszony przez dyrektora Teatru Wielkiego w Łodzi Dariusza Stachurę na premierę Trouble in Tahiti, ogromnie się ucieszyłem.

Jak wiadomo, Bernstein był nie tylko świetnym kompozytorem, ale też znakomitym dyrygentem, a do historii kultury światowej przeszły jego telewizyjne koncerty – wykłady o muzyce, podane w lekkiej formie, z dużą dawką wiedzy i anegdot.

Jako kompozytor znany jest przede wszystkim dzięki wybitnemu musicalowi West Side Story (polska prapremiera w Operetce Śląskiej w Gliwicach – 1989, reż. Tadeusz Wiśniewski) i Kandydowi, nazywanemu operą, operetką i musicalem w jednym (polska prapremiera w Teatrze Wielkim w Łodzi – 2005, reż. Tomasz Konina).

Wystawił też na Broadwayu swoje musicale: On the Town, Piotruś Pan oraz Wonderful Town (5 nagród Tony), pokazany w Polsce w warszawskim Teatrze Komedia (jako Zwariowana ulica, 1962, reż. Czesław Szpakowicz), w Teatrze Muzycznym w Łodzi (2011, reż. Zbigniew Macias) oraz w Akademii Muzycznej w Gdańsku (2012, reż. Krzysztof Knurek).

A teraz możemy dołączyć do tej listy polską prapremierę jednoaktowej opery Bernsteina Trouble in Tahiti (Kłopoty na Tahiti) na łódzkiej scenie. W USA ten utwór z librettem kompozytora był grany m.in. w kampusie Uniwersytetu Brandeis Waltham, w telewizji NBC czy w New York City Opera. Libretto jest częściowo oparte na historii związku rodziców Leonarda Bernsteina – Sama i Jennie. Imię matki zostało jednak zamienione na imię jego babci Dinah.

W operze oprócz pary głównych bohaterów występuje trio wokalno-taneczne w stylu zespołu jazzowego, nawiązujące w pewnym sensie do chóru antycznego, komentującego działania bohaterów. Bernstein nazywa go w partyturze "greckim chórem zrodzonym z reklamy radiowej". W preludium słyszymy, że słońce budzi małżonków, całuje okna, drzwi, klamki, czerwony dach, chodnik i róże przy małym białym domku na przedmieściu, gdzie mieszkają ludzie z wyższej klasy średniej... Zapowiedź brzmi radośnie, jakbyśmy mieli oglądać dzień z życia szczęśliwej, bogatej amerykańskiej rodziny. Po chwili jednak jesteśmy świadkami pierwszej awantury rodziców przy stole, podczas śniadania.

Reżyser Michał Znaniecki usadził w centralnym miejscu manekina ich syna, co jeszcze bardziej świadczy o tym, że ich dziecko nie jest traktowane jak człowiek, który czuje i cierpi. Ona oskarża go o romans z sekretarką i przypomina o tym, że powinni dziś po południu iść na przedstawienie, w którym występuje syn. Sam jednak woli iść na turniej piłki ręcznej z kolegami niż podziwiać wątpliwe zdolności teatralne syna. W pracy Sam zachowuje się jak król życia, a chórek wychwala jego zasługi. Dinah próbuje radzić sobie ze swoim życiem u psychoanalityka, a tymczasem sekretarka niedwuznacznie pokazuje, rozstawiając nogi na stole, że łączy ją z Samem coś więcej niż zawodowe relacje.

Gdy scena obrotowa przestawia się o 180 stopni, widzimy, jak Sam i Dinah spotykają się przypadkowo na przystanku autobusowym (co trochę dziwne, bo skoro są z wysokiej klasy średniej, to przynajmniej on powinien jeździć samochodem, ale w końcu nie czepiajmy się, ponieważ cały spektakl operuje metaforą).

Tak naprawdę czuje się ich niezręczność i fakt, że właściwie nie mają sobie nic do powiedzenia, że wymyślają wymówki, aby nie spędzać ze sobą za dużo czasu. To jest jedna ze scen spektaklu, która najbardziej łapie za serce, porusza, pokazując beznadziejność sytuacji, pozory idylli i żal za utraconymi chwilami szczęścia.

Kiedy widać, że rodzinie usuwa się grunt pod nogami, przed nami ukazany jest kolejny amerykański sen. Sam i Dinah idą na romantyczny musical filmowy Kłopoty na Tahiti. Próbują znowu obudzić w sobie miłość, a może chcą zapomnieć o ponurej dla nich rzeczywistości...

To libretto jest na pozór amerykańską papką, ale gdy wejdziemy głębiej w strukturę tej opery, podskórnie czujemy wielki dramat, jaki rozgrywa się w rzekomej idylli małego białego domku na przedmieściu. Dużo tu goryczy i świadomości, że coraz trudniej rozmawiać przy rodzinnym stole ze spokojem, czułością i empatią, że członkowie rodziny oddalają się od siebie i nie interesują się przeżyciami innych osób, wpadając w pułapkę egoizmu, pławienia się w smutku albo zastępowania domowych porażek sukcesami w pracy lub na boisku.

Takie pozorne szczęście przypomina trochę teatrzyk, co celowo zafundował nam w scenografii Michał Znaniecki. Pokazał widzom kameralny show w amerykańskim stylu z estradą i stolikami jak w podrzędnym lokalu albo w wakacyjnym hotelu typu resort, gdzie można się zabawić i śnić amerykański sen o dobrobycie i szczęściu. A jak ta historia się skończy? Rozwodem, przeprowadzką, pogodzeniem?

Przedstawienie zostało znakomicie zaśpiewane przez Bernadettę Grabias i Łukasza Motkowicza. Jestem pod ogromnym wrażeniem zdolności wokalnych i aktorskich tej pary. Bardzo dobrze brzmiało też trio jazzowe (Aleksandra Borkiewicz, Dawid Kwieciński, Arkadiusz Anyszka). Miałem trochę niedosyt w słuchaniu orkiestry, którą słyszałem z głośników. Muzycy zostali w związku z pandemią umieszczeni nie tylko na proscenium, ale również częściowo w przestrzeni widowni, więc dyrygent Adam Banaszak, muzycy i śpiewacy mieli bardzo trudne zadanie, aby się w tym wszystkim odnaleźć. Obyło się bez wpadek, lecz chętnie kiedyś usłyszałbym tę operę ze wspaniałą muzyką w klasycznym ustawieniu: orkiestra w orkiestronie, publiczność na parterze sali teatralnej i w amfiteatrze, a śpiewacy na scenie.

P.S: Premiera Trouble in Tahiti odbyła się w Teatrze Wielkim w Łodzi 5 marca i została połączona z pierwszym pokazem przed publicznością jednoaktówki Głos ludzki Francisa Poulenca z Joanną Woś, również w reżyserii Michała Znanieckiego (premiera odbyła się 8 listopada jako transmisja w TVP Łódź, bez udziału widzów).

Krzysztof Korwin-Piotrowski
ORFEO
27 marca 2021

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia