Loga i Logos

"Woyzeck" - reż. Mariusz Grzegorzek - Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

Gdzieś tak po godzinie oglądania "Woyzecka" zacząłem się zastanawiać, jaki Grzegorzek miał przyjechać do Starego Teatru, żeby, jak oczekiwano, zrównoważyć repertuar narodowej sceny. Spec od kameralnych, gęstych, koncertowo granych aktorskich psychodram z łódzkiego Teatru Jaracza, czy może raczej Grzegorzek z "Dybuka" i "Makbeta", wizyjny, patetyczny, lekko kiczowaty?

Obawiam się, że Stary zamówił Grzegorzka pierwszego, ale dostał Grzegorzka we wcieleniu drugim. Zamiast po prostu przygotować spektakl na uspokojenie nastrojów, łódzki guru przystawił nam wszystkim pięść do nosa i krzyknął: "Ja - tradycjonalista?! A guzik! Zobaczycie, jak umiem przywalić!". I zrobił najmroczniejszy, najbardziej wyczerpujący psychicznie spektakl, jaki znajduje się w repertuarze Starego.

Jeśli po przejęciu władzy PiS zrealizuje swoją koncepcję podziału na sztukę umacniającą wspólnotę i sztukę destrukcyjną, to przedstawienie będzie płonęło pierwsze na stosie.

Owszem, widziałem wiele buchnerowskich "Woyzecków" chorych i strasznych, okrutnych i ciemnych. Zmiażdżył mnie "W - Cyrk robotników" Schillinga, przeraziły "Woyzecki" Boba Wilsona i Kleczewskiej, operowy "Woyzeck" Warlikowskiego, szkolny Dudy-Gracz, film Herzoga. Nie ma lekko, taka sztuka, taki autor, taki bohater Ale co innego mrok spektaklu genialnego, a co innego mrok w dziele pękniętym, popadającym ze skrajności w skrajność, ze sceny fenomenalnej w durną. Gdyby Grzegorzkowi udało się to, co zamierzył, mielibyśmy do czynienia ze spektaklem potworem, który maltretuje i pożera widzów, niszczy ich poczucie bezpieczeństwa - nawet nie na widowni, ale już wewnątrz swojego ciała. Grzegorzek wymyślił machinę tortur - drewniana podłoga podminowana jest mikrofonami, każdy stukot, krok, odgłos upadku dudni w głowie widza, jak grzmot, wystrzał armatni, jak uderzenie młotem w kocioł lub pustą głowę.

Z sufitu zwisają żarówki na sznurkach, jedyne gwiazdy w świecie szaleńca. Przestrzeń gry ogrodzona jest zasłoną z obrusów i prześcieradeł. A w środku dręczący siebie nawzajem i udręczeni bohaterowie. Nie jesteśmy jak u Buchnera w koszarach wojskowych i małym miasteczku, tylko w szpitalu wariatów. Nie ma tu jednak podziału na lekarzy i chorych, to raczej rzeczywistość, w której są tylko chorzy - i to oni próbują się leczyć, eksperymentują na sobie, urządzają pokazy cyrkowo- -naukowej szarlatanerii, tańczą i maszerują bez celu. Pierwsze pół godziny spektaklu jest właściwie spisane na straty. Nudy i gluty. Puste deklaracje. Widowisko zaczyna się dopiero od sceny z fałszywym Doktorem. Woyzeck (Wiktor Loga-Skarczewski) ściąga mundur i zostaje ukrzyżowany w powietrzu, w pozie ludzkiego preparatu z wystawy "Human Body". Przyznaję bez bicia: pierwszy raz widziałem Wiktora Logę-Skarczewskiego nago.

Mam nadzieję, że nie tylko ja jeden. Aseksualna, idealna maszyna z mięsa, mięśni i żył. Matowe oczy, broda, w której policzyć można wszystkie włoski, pewnie z 60 zębów. Studentki medycyny przygotowujące się do egzaminu z anatomii mogłyby wynajmować aktora i uczyć się na jego ciele łacińskich terminów: musculus extensor digitulum longus. W roli i w ciele Logi-Skarczewskiego pobrzmiewa nie tylko rzymska archaiczność, co nieoczekiwane barbarzyństwo. Jako Woyzeck nie tylko jest idealnie odtłuszczony - ile oskórowany, przeźroczysty. Spróbujcie to zagrać, pokazać!

A Loga pokazuje Jego mięśnie grają niepojęte symfonie, Praksyteles połknąłby dłuto z wrażenia. To aktorskie ciało spełnia w spektaklu funkcję specjalną. Woyzeck nie jest ofiarą społecznego eksperymentu, ale finalnym produktem ewolucji Jaki bóg stworzył Woyzecka? Żaden. Stworzył się sam, wyrósł na polu kapusty i całe życie doskonalił naturalne zasoby mięśniowe To istota przeznaczona do maltretowania (któż nie chciałby zbrukać ideału?), ale i stworzona do zabijania.

Tak pomyślany i zrealizowany przez aktora Woyzeck przykrywa wszystkie inne role, zasłania cały spektakl, złożony niestety z serii wtórnych chwytów inscenizacyjnych i solowych numerów aktorskich, grzęznący w dziesięciu finałach. Grzegorzek za bardzo skupił się na zgraniu fonosfery z obrazem i ruchem aktorów. Widowisko w Starym furkocze i dudni pod czaszką, ale nie zmusza do przewartościowania sądów o legendarnym dramacie i świecie, który pchnął bohatera do zbrodni.

Nie jest pytaniem o zło ani o szaleństwo, tym bardziej o jego źródła. Jest tylko zmaterializowaniem przeczucia. Słowa przelatują przez mięśnie. Za mało. U Grzegorzka nie myśli się, na świat Grzegorzka się patrzy. Jest Loga, nie ma Logosu

Łukasz Drewniak
Dziennik Polski
12 lutego 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...