Lot rozwartej brzytwy

" Woyzeck" - reż. Mariusz Grzegorzek - Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

"Woyzeck" Mariusza Grzegorzka ma szansę wyratować katastrofalną jak na razie dyrekcję Jana Klaty w Starym Teatrze. Najnowsze dzieło Grzegorzka burzy kategorie dzisiejszego teatru. Niech nikt nie oczekuje symbolu wrzuconego na siłę, by przywołać u widza proste skojarzenia i postawić kropkę nad "i".

W jednej ze scen dramatu Woyzeck skarży się, że ziemia pod stopami jest pusta, a on, naiwny żołnierz, miał prawo wierzyć, iż choćby pod nią drzemie obiecane piekło, gwarancja rozliczenia win. Grzegorzek też każe wybitnemu w tej roli Wiktorowi Lodze-Skarczewskiemu tupać w scenę, zresztą nie tylko tym fragmencie. Wówczas w takt uderzeń setki drobnych świateł zawieszonych nad sceną odpowiadają ujmującym blaskiem. Zatem mimo fatalnej diagnozy Georga Büchnera może coś tam na górze jest i im radykalniej Woyzeck podważa sam sens egzystencji, tym niebo wyraźniej daje o sobie znać. To widomy znak Grzegorzka, który bierze się do tekstów wybitnych, w których eschatologia stanowi oś interpretacji. Tak było, gdy reżyser trzy lata temu w łódzkim Teatrze im. Jaracza pokazał "Słowo" Kaja Munka i podobnie przed dwu laty, kiedy wystawił swe arcydzieło - "Posprzątane" Sarah Ruhl.

W obu tych przypadkach było łatwiej. Dramaty te stanowimy przejrzystą, a nawet - w przypadku Ruhl - chirurgicznie precyzyjną strukturę. Büchner w wieloznacznej poetyce nastręcza poważnych kłopotów, poza tym stawia pytanie najtrudniejsze i piekielnie niesmaczne. Pozbawia nadziei, prezentując ludzi, ba, lepiej rzec, gatunek ludzki, jako kłębowisko zła, a jeśli zdarzają się od niego odstępstwa, tym gorzej dla nich. Bo natura i tak ich pochłonie. Chyba dlatego po romantyczny (ale i ekspresjonistyczny, wyprzedzający epokę) dramat Büchnera sięgano w polskim teatrze chętnie. Możliwości inscenizacji przyciągały wielu, od Konrada Swinarskiego począwszy.

Najnowsze dzieło Grzegorzka burzy kategorie dzisiejszego teatru. Niech nikt nie oczekuje symbolu wrzuconego na siłę, by przywołać u widza proste skojarzenia i postawić kropkę nad "i". Tu pytania się mnożą, symbolika miesza porządek niski z wysokim i przede wszystkim zakłada u odbiorcy skrajną wytrzymałość oraz gotowość na przyjęcie tematu z całym dobrodziejstwem inwentarza. To trochę tak jak u Krystiana Lupy. Tkwimy w niemiłosiernie wydłużanych sekwencjach scen, ale na mecie przychodzi oświecenie: że dokładnie tak trzeba było to pokazać. Grzegorzek męczy swoimi bohaterami, bo oni są po to, by doprowadzić nas nad przepaść.

Świat w tym "Woyzecku" jawi się jako paradoks. Dłuższy czas spowija go mrok, lecz przecież Grzegorzek ściany tego świata obłożył dziesiątkami prześcieradeł, obrusów, zasłon; one decydują o przestrzeni. W pierwszej scenie, gdy Woyzeck goli Kapitana (znakomity Mieczysław Grąbka), również nakłada na niego coraz to kolejne białe płachty, jakby próbując doprowadzić swą czynność do perfekcji, wymyć z Kapitana prostactwo. To obsesja, którą widzowie pamiętają z "Posprzątanego". Choć i tak wiele zrobić się nie da. Tym razem u Grzegorzka ta biel jest zbrudzona od początku; kiedy przyjrzymy się bliżej, te niby-białe granice sceny są w gruncie rzeczy tak samo szare jak szara codzienność. Maria Marty Nieradkiewicz (najwybitniejsza rola tej aktorki) świetnie do tej przestrzeni pasuje, jest zwyczajna, prosta i bezradna wobec grzechu, dlatego gdy zdradza Woyzecka z Tamburmajorem (Krzysztof Stawowy), chyba sama nie wie, czy przed śmiercią uciekać, czy poddać się losowi do końca. Jest w tej roli bezczelna nieświadomość, ale i wręcz drapieżna niewinność - jak u zwierzęcia, które trudno oskarżać o zło.

Zresztą Doktor Krzysztofa Zawadzkiego przeprowadzający na Woyzecku eksperymenty medyczne też nie podlega prawom oceny. Przeraża jak potwór, nie jak człowiek, dlatego obserwować go warto jako obiekt wybryku chorej natury. W porażającej scenie, kiedy rozciąga nagie ciało Woyzecka (oto rzadki w polskim teatrze przykład: męska nagość nabiera realnych znaczeń) za pomocą linek przytwierdzanych do skrajnych punktów sceny, unieruchamiając postać niczym rzeźbę w męczeńskiej pozie, dokonuje aktu uświęcenia zła absolutnego. Torturuje, jednocześnie nęcąc gapiów idealnie obmyślonym performansem. To ból zadawany, strach powiedzieć, pięknie. Ohydne? Dlatego trzeba zobaczyć, jak robi to Zawadzki. Zobaczyć koniecznie, bo wytłumaczyć, jak się osiąga taką rolę, wyjaśnić nie potrafię.

Podobnie jak wstrząsającego monologu Doroty Pomykały snującej historię dziecka bez ojca i matki, co widząc księżyc, zapragnęło pójść do nieba. Ale "księżyc okazał się kawałkiem zgniłego drewna"W czasie tej Büchnerowskiej przypowieści scena znów tonie w bieli. Oto kosmos ślicznych sprzeczności.

A na koniec utonie w czerwieni, kiedy już Woyzeck uwolni Marię i siebie od świata, w którym nikt z naturą nie wygra. Być może nie wygra nawet śmierć. Jednak jej nadchodzenie daje się opowiedzieć, unaocznić. Wyjątkowym teatrem, który sam tak trudno daje się opowiedzieć.

Przemysław Skrzydelski
W Sieci
11 marca 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia