Madame Curie sponiewierana...

"Madame Curie" - reż. Marek Weiss - Opera Bałtycka w Gdańsku

Żeby było jasne. Nie przepadam za rżnięciem piłą szkła i szarpaniem kota za ogon, czyli za dzisiejszą awangardą muzyczną. Nie wydaje mi się także, żeby ścisły naukowiec nadawał się na bohatera opery; co innego - artysta, słynny kochanek, czy jakiś wódz. Taki bohater musi mieć emocje "muzycznie" wpisane w życie i w profesję.

Podejrzewam, że ze stania nad chemiczną retortą, czy z wysiadywania nad całką i różniczką nie zbuduje się bohatera rozpalającego emocje widzów. Naukowiec, jak na razie, nie wzbudza społecznego zaciekawienia. Poza tym, skoro płacę słono za bilet i podatek na kulturę, dzieło powinno dogadzać, choćby w części, moim zachciankom.

A teraz – ad rem.

To, że Marii Curie-Skłodowskiej należał się Nobel, nie budzi zastrzeżeń. Czy należała się jej specjalna opera? Dyrektor Opery Bałtyckiej w Gdańsku, Marek Weiss, wyznał, że Skłodowska to jego fascynacja i załatwił od miasta niemałe pieniądze na to przedsięwzięcie. Zaangażował do pracy Agatę Miklaszewską, która miała ambicję stworzyć libretto biograficzne, zawierające wszystkie istotne i zupełnie nieważne fakty z życia sławnej uczonej. Czego tu nie ma! Dramat rodzinny (mąż-kochanek), dramat społeczno-obyczajowy (wyzwolona kobieta), dramat naukowy (zabójcze działanie radu i polonu) i szereg epizodów „ubarwiających” całą historię (znajomość z tancerką Fuller, pojedynek kochanka Langevina z Terrym). Pokawałkowane, chaotyczne, pełne niejasnych skrótów i metafor libretto, które stara się zamknąć całe życie w ramach akcji toczącej się w ciągu jednej nocy, kiedy to bohaterkę nawiedzają postaci z przeszłości, a nawet z przyszłości (stary Einstein) i na dodatek sama Matka Boska. Pierwszy ciężki grzech, to „wszystkoizm”. Drugi, jeszcze cięższy, to brak literackiego talentu. Tekst ociera się o grafomanię, a wyśpiewywane polonistyczne „kwiatki” w stylu: „Piotr całkiem umiera! Zupełnie umarł !..”./, byłyby i tak nie do usłyszenia, gdyby nie świetlne napisy nad oknem sceny.

Elżbieta Sikora stworzyła muzykę nowoczesną, która wpada do jednego ucha i szybko ulatuje drugim, drażniąc po drodze. Niech cmokają nad nią fachowcy. Jedno wszakże mam do zarzucenia. Muzyka powinna być spójna z obrazem scenicznym. Temat sceny, jej dramatyzm, jej rytm i określone emocje mają swoje odzwierciedlenie w muzycznej strukturze. Tutaj obraz i dźwięk istniały obok siebie i na przekór. Muzyka uruchamia naszą wyobraźnię, przeczuwając obraz i dopełniając go. Usytuowanie dużej orkiestry tuż za plecami solistów, spotęgowało wrażenie, że jesteśmy na koncercie, w którym przeszkadzają nam jacyś ludzie biegający z przodu.

Scenograf, Hanna Szymczak, kojarzy jak każdy z nas i skojarzyła, że najlepiej pokazać życie uczonej Marii w metalowo-szarej przestrzeni, zamkniętej po bokach ciężkimi spiętrzonymi podestami, na których chór może odpocząć. Na środku: stolik, krzesło, jakieś próbówki, miski, wiadra, kamyki…Jasne, zimne światło. Słowem, pracownia chemiczna, w której w sposób wiarygodny nie da się wynaleźć radu z polonem. Wszystko to na tle grającej „prywatnie” orkiestry symfonicznej, oświetlonej kameralnym, ciepłym światłem i skutecznie odciągającej uwagę od pierwszego planu. Na dodatek – nad głowami muzyków zawieszono mały ekranik, na którym jedynie dwa razy pokazał się fragment filmu dokumentalnego (I Wojna Światowa) . Zaraz i ja skojarzyłem, że to wszystko jakby z Brechta…”Efekt obcości”, czy co ?

Reżyser, Marek Weiss, podobno pociął to wszystko niemiłosiernie i z trzech aktów zrobił jeden. I tę „siekankę” widać w konstrukcji spektaklu. Mimo różnych pomysłów nie wyszedł z tego nawet „montaż atrakcji”. Nie czepiam się, że sceny luźno i przypadkowo wpadają na siebie. Czepiam się reżyserskich pomysłów i rozwiązań scenicznych. Reżyser próbował pogodzić formę werystyczną z poetycką; jawę ze snem. I wszystko się wyzerowało. Sceny śnione i retrospekcyjne, bez specjalnego światła i przeobrażenia przestrzeni, nie są czytelne, ani też sugestywne i atrakcyjne. Nie załatwia sprawy wygaszanie chóru, żeby nie przeszkadzał w scenie. Unieruchamianie postaci, żeby wyeksponować fragment muzyki, to najzwyklejsza „dziura” w scenie. Wymuszanie na operowych artystach, żeby odgrywali niemy dialog na tle muzyki, wykonywali jakieś realistyczne niby-działania, przynosi amatorski efekt. Poetyckie ubarwianie spektaklu metaforycznym obrazem (tancerka-motyl na chemicznym stole, groteskowy pojedynek na pistolety, Matka Boska przechodząca wzdłuż proscenium, bo właśnie madame Curie chce się pomodlić, córeczka reżysera, wykonująca solówkę na skrzypcach, bo…), to jak „kwiatek do kożucha”. To opera właściwie bez finału. Końcowe sceny rozgrywane przy leżącym na stole trupie dziewczyny wymusiły niejako zakończenie banalne i puste. Trup ożywa, przytula się do Marii i zostaje wyprowadzony za kulisy. Marek Weiss starał się przedstawić koleje losu madame Curie w podniosłej i tragicznej tonacji, jako cierpienie w białej nocnej koszuli. Sopranistka, Anna Mikołajczyk, to jedyny jasny punkt w tym ciemnym, funeralnym spektaklu. Głos piękny. Szkoda tylko, że dała się namówić na grę na najwyższych emocjach, bo tutaj bez porządnego warsztatu aktorskiego, nie da się poruszyć widza. Wbrew przedpremierowym zaklęciom dyrektora Weissa wyszedł jednak z tego „bigos staropolski” i trzeba się przygotować na następny, bo dyrektor zapowiada kolejne opery o naukowcach. Głosi, że „nie da się ciągle grać staroci”. Starociu Verdi, patrzący na nas z zaświatów, czy już czas umierać?

Józef Jasielski
Dla Dziennika Teatralnego
25 listopada 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia