Magia realizmu

"Za rok o tej samej porze" - reż. Henryk Jacek Schoen - Teatr Bagatela w Krakowie

Bywają historie tak banalne, że aż nie do uwierzenia. Zdarza się jednak i tak, że za swoistym banałem potrafi kryć się urzekająca wręcz prostota codzienności. Magia spotkania z drugim człowiekiem może przerodzić się w coś fascynującego – coś, co będzie działo się niezależnie od nas i nie zaważy na naszym „ustabilizowanym" życiu. O tym właśnie opowiada świetny spektakl w reż. Henryka Jacka Schoena „Za rok o tej samej porze", który możemy oglądać w Teatrze Bagatela na Scenie na Sarego 7.

Jeszcze w ciemnościach słyszymy dźwięk klarnetu, który dobiega gdzieś „zza pleców" widowni. Obok podestu dla publiczności jak dobry duch przechadza się spokojnie młoda dziewczyna, grająca na instrumencie. Wchodzi na scenę, zatrzymuje się na chwilę, wśród nikłych ogników lampek stołowych, jakby „czarowała" to miejsce muzyką. Po chwili znika, wychodząc przez drzwi pomieszczenia na scenie. Na kilka sekund światło gaśnie całkowicie. Zaraz zacznie się właściwy spektakl.

W powoli rozświetlanym pokoju budzi się dzień. Światło wyłania sylwetki dwojga ludzi „rozrzuconych" wśród rzeczy. Mężczyzna budzi się na podłodze, kobieta zwisa z łóżka. Z tego przypadkowego spotkania rodzi się namiętność, która stanie się czymś więcej i sprawi, że w tym pokoju będą spotykać się co rok. Można powiedzieć, że ich życie rządzi się pewną powtarzalnością, nie mogą uciec od rutyny codzienności, jednak w ten jeden weekend w roku przeżywają coś zdecydowanie niepowtarzalnego.

Akcja spektaklu nie wychodzi poza hotelowy pokój. Między kolejnymi scenami mamy przerwy, urozmaicone muzyką, w czasie których przy wygaszonym świetle pojawiają się cicho dwie osoby z ekipy i poprawiają lub nieco zmieniają scenografię. Pokój zmienia się niewiele – jedynie w detalach, jednak wejścia kobiety i mężczyzny symbolizują upływ czasu, ponieważ w każdym hotelu dzieje się tak, że wystroje pokoi hotelowych trzeba poprawiać i porządkować nieskończone ilości razy, przygotowując je dla kolejnych osób.

Sama scenografia tworzy po prostu umeblowany pokój z dużym łóżkiem, kanapą, stołem i dwiema, postawionymi naprzeciw siebie komodami, nad którymi wiszą lustra. To ciekawy zabieg o tyle, że jest podobno taka zasada, że nie powinno się wieszać luster naprzeciw siebie, ponieważ one odbijają wtedy energię, zamiast ją rozpraszać. Można to odczytać jako metaforę, ponieważ Doris (zjawiskowa Magdalena Walach) i George (świetny Wojciech Leonowicz) to dwa przeciwstawne bieguny, których energia kumuluje się raz do roku w jednym miejscu i czasie. Potem żyją oni z tym ładunkiem cały rok.

Trzeba zwrócić uwagę, że Walach i Leonowicz to duet dobrany niemal idealnie – widać, że jest między nimi aktorska „chemia". Ich lekka gra sprawia, że spektakl ogląda się jak dobry film, który choć ma komediowy rys, to w gruncie rzeczy jest raczej melodramatem. Aktorzy budują na scenie ciepłą, pozytywną historię: pokazują, że życie z drugim człowiekiem – niezależnie od przeżytego razem czasu – nie jest łatwe, jednak tego czasu jest warte. Przebojową i nieco szaloną Włoszkę Doris łączy z ujmująco zagubionym George'm głównie namiętność, ale też pewna chęć (chwilowego choćby) przebywania „na obrzeżach" prawdziwego życia.

„Za rok o tej samej porze" to godny polecenia sposób na spędzenie wieczoru nie tylko we dwoje. Może wprawić w zadumę każdego, ponieważ zwraca się jakby do korzeni człowieczeństwa i mówi o szacunku wobec drugiego człowieka, tolerancji wobec partnera i przypomina o tym, czym jest prawdziwa miłość. Bohaterowie opowiadają sobie anegdoty o swoich najbliższych i poruszają się cały czas jakby na granicy własnego życia. Hotel jest też jakby na granicy świata – w tle słychać mewy, są więc nad morzem. Niebo za oknem ciągnie się aż po horyzont. Dalej nie ma już nic, prócz rozległych morskich przestrzeni.

Kobieta i mężczyzna przeżywają „miłość równoległą", a dodatkowo – w ciągu corocznych spotkań przeżywają razem właściwie... całe partnerskie życie. Od szaleńczego zakochania, poprzez kłótnie i „docieranie się", ciążę Doris, śmierć syna George'a, aż dochodzą do starości, w której nadal nie rezygnują z siebie i swojej bliskości. W całej tej opowieści kryje się niewypowiedziana magia, która sprawia, że wychodzimy z teatru z nieco mieszanymi uczuciami. Przeważa jednak poczucie, że ważna jest każda chwila, ponieważ czasami najcenniejsze rzeczy dzieją się trochę poza naszym „prawdziwym życiem", jednocześnie dodając mu uroku.

Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
1 lutego 2017

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia