Magnetofon z Sinatrą
Janusz Głowacki to uważny obserwator. Zarówno swoich rodaków za granicą jak i natury ludzkiej w ogólności. "Antygona w Nowym Jorku" to wynik jego obserwacji bezdomnych na ulicach Nowego Jorku. To również próba połączenia sacrum i profanum, aby o sprawach ostatecznych - a przez to wzniosłych - mówić z gorzkim uśmiechem i bez patosu."Antygona w Nowym Jorku" to historia trójki bezdomnych z Tompkins Square Park: rosyjskiego Żyda Saszy - niegdyś znanego malarza, Polaka Pchełki - robotnika pochodzącego ze wsi i Portorykanki Anity, która przyjechała tu niegdyś z matką do pracy. Oni i wielu im podobnych zdecydowali się kiedyś na wyjazd do Stanów Zjednoczonych z bagażem ambicji i zapału do pracy. Chcieli zarobić, jak najszybciej dużo pieniędzy i wrócić do swoich krajów. Ich marzenia o małym sklepie, nowym domu czy sławie, zostały jednak boleśnie skonfrontowane z rzeczywistością. "American dream" nie spełnił się. Stracili wszystko: pracę za marne pieniądze, wynajęte pokoje, ostatnie dolary, które jeszcze być może przywieźli ze swoich krajów. Ale, jak mówi policjant James Murphy "To tacy sami ludzie, jak my, tyle że nie mają domów." Ich radości są niewielkie, a doświadczone nieszczęścia mogłyby pozbawić niejednego człowieka resztek nadziei. Oni jednak ciągle wierzą w coś, co może jeszcze odmienić los. Chociaż każda nadarzająca się ku temu okazja, jest marnowana przez niesprzyjające warunki, głupotę czy egoizm. Spektakl w reżyserii Piotra Szalszy jest wierny tekstowi. Realizowanie założeń Głowackiego dało zaowocowało powstaniem świetnego przedstawienia. Również znakomicie dobrana obsada - Beata Schimscheiner, Andrzej Franczyk, Jacek Wojciechowski i Tadeusz P. Łomnicki - nadała tym charakterystycznym i wyrazistym postaciom nowej energii. Na szczególną uwagę zasługuje kreacja Beaty Schimscheiner, która nadała Anicie mnóstwo energii, optymizmu i siły do działania. Jej miłość do Johna, poświęcenie jest godne starożytnej Antygony. I choć obdarta z patosu, przyjęła postać "wariatki z parku", podziwiamy ją i słuchamy jej opowieści z zaciekawieniem. Aby przenieść widza w świat bohaterów "Antygony...", na scenie wyświetlane są slajdy, przedstawiające Nowy Jork: drapacze chmur, kamienice, tłumy ludzi spieszących się - do pracy. To jest Ameryka, którą widzimy w mass mediach. Ta jej ładniejsza, łatwiej przyswajalna część. Ale jest też ta druga Ameryka. Ameryka Pchełki, Saszy i Anity. Im pozostaje tylko park, zielona ławka, śmietnik, swetry z kościelnych darów, stare gazety i kartony. I magnetofon, przez który czasami można posłuchać Franka Sinatry. W ludzkich dramatach jest tyle tragizmu, ile komizmu. Gdy upadniemy na ulicy, biegnąc do tramwaju, ludzie stojący na przystanku i ci siedzący w tramwaju, będą się z nas śmiać i pokazywać palcami. Na "Antygonie..." Głowackiego także zaśmiewamy się z zabawnych bezdomnych, potem jednak na ustach zastyga ten uśmiech, ponieważ przychodzi refleksja - z czego się śmiejemy? Czy mamy prawo widzieć w tym spektaklu komedię, napisaną do śmiechu? Jak odbierać tę "komedyjkę o rozpaczy" - jak to określił Janusz Głowacki - ze śmiechem czy powagą na ustach? Teatr Ludowy w Krakowie Janusz Głowacki "Antygona w Nowym Jorku" reżyseria: Piotr Szalsza scenografia i kostiumy: Elżbieta Krywsza opracowanie muzyczne: Piotr Szalsza Obsada: Anita - Beata Schimscheiner, Sasza - Andrzej Franczyk, Pchełka - Jacek Wojciechowski, Policjant - Jerzy Fedorowicz/Tadeusz P. Łomnicki Premiera: 26 października 2004r.