Małe miasteczko odwiedziło Teatr Muzyczny

rozmowa z Maciejem Korwinem

Z Maciejem Korwinem, dyrektorem Teatru Muzycznego w Gdyni, o frekwencyjnym rekordzie rozmawia Jarosław Zalesiński

Małe miasteczko odwiedziło Pański teatr w 2009 roku.

- 135 tysięcy widzów na naszych własnych spektaklach to nie takie małe miasteczko. A jeszcze dodam 20 spektakli za granicą i widzowie na imprezach gościnnych. W sumie jakieś 180 tysięcy ludzi.

Paradoksalnie nie pomógł Panu kryzys?

- To pewnie jeden z powodów. Ludzie powiedzieli sobie - a, ze mną nie jest tak źle, stać mnie przynajmniej na teatr. Miniony rok był wyścigiem z widzami. 29 danego miesiąca zaczynaliśmy sprzedawać bilety, a 1 następnego miesiąca już ich nie było w kasie. Jak się skończyły bilety na jeden tytuł, to szły na następny.

 Kryzys kryzysem, ale swoje zasługi też Pan ma. Zna Pan swojego widza?

- Nieskromnie myślę, że znalazłem do swojej widowni klucz. Spotykam się z tego powodu z zarzutami - że mało eksperymentuję, że niechętnie biorę się za dziwne pomysły.

Bo kiedyś eksperymentował Pan chętniej. Gdyby po "12 ławkach" zrobił Pan np. "14 ławek" i inne takie hiphopowe spektakle, miałby Pan dziś w gazetach opinię eksperymentatora...

- Wolę swoją wypełnioną w prawie 100 procentach salę niż podobne opinie przy pustawej sali. Moje tęsknoty jako artysty nie mają tu nic do rzeczy.

 Nie frustruje to Pana?

- Świadomie przyjmuję na pierś, że ja jestem ten dyrektor od rozrywki. W Trójmieście brakuje komedii. Komedii i farsy. Bo to nie honor zejść do poziomu farsy dla teatru Wybrzeże. Teatr Miejski też żegluje w stronę poważnej twórczości. Ja mam w Trójmieście taką niszę, że nie muszę być odkrywczy. Nie każdy musi mieć stronę w encyklopedii.

 E tam, "Spamalota" według Monthy Pythona też Pan w tym roku wystawi.

- Dziękuję za przypomnienie.

 Ważniejszy jest poziom spektakli czy poziom frekwencji?

- Pan buduje fałszywą alternatywę. Poziom spektakli wpływa bezpośrednio na poziom frekwencji. Mam to już przećwiczone. Na trzecią próbę generalną przychodzą ludzie zaproszeni przez naszych pracowników. Znajoma, mój lekarz, pani aptekarzowa i tak dalej. Jeśli po paru dniach widzę tych ludzi w teatrze, wiem, że sztuka chwyciła. I że oni przekażą informacje o nowej premierze innym.

 Lekarz i pani aptekarzowa to ta Pańska publiczność?

- Nie tylko. Tak to wyglądało w połowie lat 90. Teraz Gdynia jest już inna. Miasto coraz bardziej się otwiera. Kiedyś było bardziej hermetyczne.

 Odczuł to Pan, przychodząc tu z zewnątrz?

- Odczułem. Takie ukryte tęsknoty za "operetką, byleby amerykańską". Wtedy byłoby fajnie. Z czasem się to zmieniło. Publiczność teatru jest coraz bardziej giętka, coraz chętniej ogląda eksperymenty, ale na razie nie aż tak, żeby mógł sobie pozwolić na eksperymentalną linię.

 Trzymając się środka, pobił Pan rekord frekwencji. I to przy jednej premierze.

- Czyli "My Fair Lady", która się bardzo dobrze sprzedaje. A inną lokomotywą był "Skrzypek na dachu", premiera z 2008 roku, dobry przykład, jak braliśmy rozpęd. Musiał urosnąć Bernard Szyc do roli Tewjego. Ale teraz będzie hamowanie.

 Asekuruje się Pan?

- Jestem realistą. Festiwal filmowy zabierze mi w maju dziesięć dni. Premiera "Lalki" będzie później, by reżyser dopracował formę spektaklu - to jest ten eksperyment, o który pan dopytuje. Proszę jeszcze dodać tydzień zajęty przez Festiwal R@port, w środku listopada, najlepszym miesiącu dla teatru. Jestem spokojny, że w 2010 roku własnego rekordu nie pobijemy.

 Nie może Pan grać latem poza teatrem i poza Gdynią?

- Gramy - w Kwidzynie na przykład. Małe spektakle można tak wystawiać, ale dużych bez dużych sal grać się nie da. To byłby zawsze ersatz.

Jarosław Zalesiński
POLSKA Dziennik Bałtycki
29 stycznia 2010
Portrety
Maciej Korwin

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia