Mały rekonstruktor

"Rekonstruktor" - reż. Wojciech Solarz - Laboratorium Dramatu

Michał Walczak przeszczepia na polski grunt stand-up Komedy i one man show, gatunki, zdawałoby się, stricte amerykańskie

Pierwszy z nich przypomina kabaretowy monolog, jaki przed 1989 rokiem można było obejrzeć Pod Egidą, a który potem w Polsce się upowszechnił. W Stanach było podobnie: gatunek ten narodził się w nocnych klubach, gdzie przemawiano do niewielkiej widowni, w obronie jakiejś sprawy czy stanowiska, z trudem torującego sobie drogę. Dziś stand-uperzy są gwiazdami gromadzącymi wielotysięczną publiczność, a kanał HBO prezentuje ich występy na antenie i wydaje na
DVD. Złośliwości o prezydencie były i są na porządku dziennym, zwłaszcza o tym, który zorganizował wojnę w Iraku, choć są też lewicowi komicy (Bill Maher, George Carlin), szydzący z Obamy, co może być miarą amerykańskiej demokracji.

Do tradycji stand-upu nawiązuje pierwsze przedsięwzięcie Walczaka. W "To nie jest kraj dla wielkich ludzi", przygotowywanym w warszawskim klubie na Chłodnej, Rafał Rutkowski odtwarza kilkanaście postaci, łącząc szereg monolgów, co może przypominać wielowątkową wypowiedź stand-upera. Późniejszy Ojciec polski i całkiem nowy Rekonstruktor mają już jednego bohatera. O ile jednak w Ojcu polskim nacisk położony jest nie tyle na postać, ile na problem – zaułek, w jaki demokracja wepchnęła polskiego mężczyznę, strącając go z patriarchalnego tronu – o tyle Rekonstruktor ma bohatera o wyraźnej biografii, określonych problemach i upodobaniach. Walczak coraz bardziej skłania się ku teatralnej formie, czyli w kierunku one man show, uprawianego w Polsce choćby przez Bronisława Wrocławskiego na tekstach amerykańskiego aktora i dramaturga Erica Bogosiana. Stosując polską klasyfikację, można by to nazwać teatrem jednego aktora, co jednak nie najlepiej się kojarzy. Jak mawiał bowiem Jerzy Koenig – w przeszłej epoce, w której dopuszczalne były takie żarty – od teatru jednego aktora gorszy jest tylko teatr jednej aktorki.

Walczak wprowadza na scenę młodego bohatera, pochłoniętego uczestnictwem w rekonstrukcjach słynnych bitew, kogoś, kto jest ogniwem pośrednim między harcerzem, historykiem pasjonatem i oszołomem, który, któż to wie, może i sypia w szałasie. Rzecz jest wymierzona w modę na rekonstrukcje. Trudno byłoby pewnie śmiać się z obchodów sześćdziesięciolecia powstania warszawskiego, które nawet ich przeciwnicy zmuszeni byli uznać za istotne, natomiast ludzie angażujący się w coroczne odgrywanie bitwy pod Grunwaldem, przebierający się za polskich rycerzy i Krzyżaków, świetnie się do tego nadają. Choćby dlatego, że taka rekonstrukcja jako żywo przypomina chłopięce zabawy. Walczak tworzy bohatera, który, choć dzieckiem podszyty, nie wzbudza sympatii, przemawia bowiem w sposób doskonale znany z telewizyjnego ekranu – mówi dużo, ale niekonkretnie, opowiada o czymś, na czym tak naprawdę w ogóle się nie zna. Błędy, jakie popełnia, odsłaniają jego braki w dziedzinie, którą w końcu się pasjonuje, co ma zapewne pokazywać, jak wiele w statystycznym młodzieńcu (Polaku) jest historycznej euforii, która łatwo przechodzi w histerię, a jak mało prawdziwej wiedzy czy intelektualnego dystansu.

Bohater, przemieszczający się z jednego pola bitwy na drugie, opowiada też o zapleczu rekonstrukcji, które jak zwykle szwankuje. Trzeba iść na piechotę z ciężkim karabinem, co uniemożliwia dotarcie na czas, rano trwają wyścigi po posiłki (żywieniowe), żeby w ogóle stawić czoła przeciwnikowi, pod Verdun okazuje się, że grający Niemców zjedli przeznaczone dla wszystkich śniadanie i dlatego mają większe szanse na zwycięstwo. Przyziemne miesza się tu z wysokim, jak na obozie harcerskim, dowiadujemy się, w którym hipermarkecie można kupić piasek do aranżacji bitew pustynnych, a gdzie sprzedają inne akcesoria. Niepostrzeżenie Walczak dopisuje swojemu bohaterowi biografię – jest on rówieśnikiem autora, w latach osiemdziesiątych był chłopcem, wpatrującym się w teledyski obdarzonej pokaźnym biustem Sabriny. Kiedy rozlega się słynne Boys, boys, boys, widać, że może zająłby się czymś innym niż rekonstrukcje, gdyby pojawiła się taka okazja, choć w tej partii spektaklu grający bohatera Wojciech Solarz występuje już w koszulce z napisem „Make War Not Love”.

Jednocześnie bohater wpada na pomysł wydzielenia niektórych części dzielnicy i trzymania wokół nich warty (na przykład wokół siedziby Laboratorium Dramatu), czyli de facto powołania formacji paramilitarnych. Swoje zainteresowania przenosi więc z pola bitwy do dzisiejszego miasta, zamieniając historyczny kostium na mundurek. Od razu przypominają się szkolne mundurki Romana Giertycha, które u nas, kojarzone z wojskową dyscypliną, spotkały się ze zdecydowanym odporem rodziców, choć w cywilizowanych krajach są używane w każdej szanującej się szkole (wojna o mundurki przeniknęła do teatru choćby w spektaklu Przebudzenie wiosny Wiktora Rubina, antycypującego społeczną histerię w tej sprawie). A wraz z mundurkami przypomina się walka o historię, jaką toczyli Polacy z Polakami przez ostatnie dwadzieścia lat.

Zajmując się tematem rekonstrukcji, Walczak wziął zatem na warsztat naczelny problem naszych czasów – stosunek do przeszłości, tradycji i patriotyzmu, który, trzymając się militarnych określeń, dzieli społeczeństwo na dwa obozy. Tymczasem, oprócz lekko drwiącego tonu autora, nie widać tu konfrontacji z problemem, czyli odwagi poruszania kontrowersyjnych tematów. A przecież próba zadekretowania bezproblemowego patriotyzmu, polegająca na wyrzuceniu ze szkolnych lektur Gombrowicza, czy z kolei próba zdyskredytowania Sienkiewicza albo wykurzenia o Gombrowiczem w wykonaniu intelektualnych przeciwników ministra Giertycha to jako żywo część tej niezwykle barwnej walki, która toczy się także na polskich scenach. Da się takie rekonstrukcje pokazać i można się z tego pośmiać, choćby po to, by je odreagować… co bardzo by się nam wszystkim przydało. Dobrze by było, żeby zwolennicy śmiertelnie poważnego stosunku do historii mogli w teatrze się zastanowić, gdzie jest jego granica i czego robić nie wolno, a z kolei zwolennicy absolutnej wolności – zobaczyć własne zacietrzewienie i jakobińską skłonność wycięcia w pień tradycji, z którą im akurat nie po drodze. Opowiadając o młodzieńcu, który spędza czas na historycznych zabawach i momentami uprawia mitotwórstwo, Walczak wybiera łagodny dryf zamiast frontalnego starcia – może z obawy przed siłą społecznych emocji, zdolnych rozsadzić siedzibę Laboratorium Dramatu, i to bez względu na to, jakie postawi się tam straże.

Ale już "Ojciec polski" przypominał raczej zbiorową terapię dla rodzin niż rzeczywistą konfrontację z problemem. Tymczasem wystarczy zadać pytanie o podział obowiązków w polskiej rodzinie, o to, ile czasu i wysiłku poświęca dla niej jedna i druga płeć, żeby zobaczyć rażące dysproporcje. Tematy, które wybiera Walczak, wymagają dogłębnego przeorania, a być może bezpardonowego ataku, rzeczywiście na miarę amerykańskich stand-uperów. Zanim w kwestiach społecznych i politycznych dojdziemy w Polsce do cieniowania znaczeń, minie zapewne sporo czasu.

"Rekonstruktor" dotyka tematu naszego stosunku do historii, pasji tak długo tłumionej, że obecnie owocującej modą na rekonstrukcje albo wyparciem problemu ze wstydu, że nie jesteśmy dość europejscy. Walczak podejmuje pierwszy trop, choć prawdziwie martwiący jest ten drugi – bezideowi współcześni mieszczanie, których tak naprawdę niewiele obchodzi. Tymczasem kiedy ogląda się na YouTubie doroczne rekonstrukcje bitwy nad Bzurą – przede wszystkim rodzi się pytanie, dlaczego dotąd nie nakręcono filmu na ten temat, żeby Polacy odreagowali przed ekranem to, co ich tak pasjonuje? Dlaczego to Skandynawowie piszą piosenki o kapitanie Raginisie i naszych zwycięstwach we wrześniu 1939 roku? Może w dużym stopniu jest to wynik polityki kulturalnej? Bo czy ten bezideowy mieszczuch kupi bilet do kina, żeby zobaczyć jakieś konne potyczki, czy raczej pójdzie na komedię romantyczną, jeśli w ogóle wybierze polski film? A może sieć multipleksów, która tak na Polakach zarobiła i niemal wyrugowała z rynku inne kina, powinna mieć jakieś obowiązki wobec ambitnych polskich produkcji? Amerykanie już dawno odwróciliby ten urok i zabezpieczyli własne prawa, z tym że – w przeciwieństwie do nas – od dawna żyją w wolnym kraju i dlatego mają normalny stosunek i do własnej przeszłości, i do
biznesu.

Kalina Zalewska
Teatr
4 kwietnia 2011
Prasa
TEATR

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia