Mam jeszcze sporo planów

Rozmowa z Ryszardem Ronczewskim.

Od 1945 roku, kiedy po zawierusze wojennej przyjechaliśmy tu dokładnie w dniu św. Mikołaja. Od tego czasu jestem mieszkańcem Sopotu. Oczywiście, wyjeżdżałem do Łodzi na studia aktorskie, do Paryża na naukę pantomimy, do Warszawy na reżyserię, ale baza zawsze była w Sopocie. Od początku jego istnienia byłem też wielkim fanem Teatru Atelier, założonego przez André Ochodlo, początkowo bez stałej siedziby. Zaprzyjaźniliśmy się. Zacząłem u niego grać. I do dziś jestem członkiem tego zespołu.
Od wielu lat piszę historię swojego życia. Mam już 300 stron, a jestem na początku wojny... - mówi aktor Ryszard Ronczewski, który premierą monodramu "Za zakrętem" świętować będzie w Teatrze Atelier w Sopocie swoje 85-lecie.

Łukasz Rudziński: Gdy umawialiśmy się na spotkanie był na planie zdjęciowym filmu "War Game". Ciągle jest pan bardzo aktywny zawodowo.

Ryszard Ronczewski: - Dzięki Stwórcy i dobremu losowi wciąż mogę się poruszać. Teraz nieco szwankują mi plecy. A dlaczego? Bo jak kręciliśmy western "Wilcze echa" Aleksandra Ścibora-Rylskiego w 1967 roku, to poza Krzyśkiem Fusem nie było w Polsce kaskaderów. Ponieważ bardzo dobrze jeździłem na koniu, robiłem z kolegą z planu wszystkie wywrotki na koniach. Ale w pewnym momencie tuż przed samym upadkiem koń mi bryknął i upadłem lędźwiami na kant rowu. Zabolało, ale zlekceważyłem to. Po latach okazało się, że było tam lekkie pęknięcie kręgosłupa i teraz co jakiś czas wraca. Mentalnie właściwie nie ma różnicy między moimi przeżyciami jak miałem 25 lat i stanem obecnym. Tyle, że teraz mam oczywiście więcej doświadczenia, a ciało fizycznie nie jest już takie sprawne.

Podobno był pan wtedy "człowiekiem z gumy i aktorem o gumowej twarzy"...

- Mój szwagier, mąż mojej siostry bliźniaczki, Jurek Afanasjew, mnie tak nazywał. Byłem człowiekiem wygimnastykowanym, zwłaszcza po naukach u Marcela Marceau. Gest przecież w pantomimie zastępuje słowo, więc musi być bardzo wyrazisty. Jurek uważał, że mogę zrobić wszystko, więc pół żartem, pół serio twierdził, że jestem człowiekiem z gumy. W założonym przez niego Cyrku Rodziny Afanasjeff zajmowałem się wyłącznie pantomimą. Pierwszy program nazywał się "Tralabomba", kolejne to "Białe zwierzęta", "Komedia masek" i "Dobry wieczór, błaźnie". Był też film "Białe zwierzęta". W 1962-1963 roku ta inicjatywa się zakończyła, bo dorośliśmy, priorytety się zmieniły. Cyrk przestał istnieć, ale pozostał w pamięci i do dziś wspominam go jako piękny okres teatralnych przygód.

Jak to się stało, że pantomimy uczył się pan u słynnego Marcela Marceau?

- Pantomimą i ruchem scenicznym interesowałem się już w szkole teatralnej. Moją nauczycielką była Janina Mieczyńska, jedna z ostatnich uczennic Émila Jaquesa-Dalcroze'a - ojca nowoczesnej szkoły rytmiki. Te zainteresowania popchnęły mnie najpierw do Studenckiego Teatru Satyry "Pstrąg", który organizowaliśmy w Łodzi. Z "Pstrągiem" udało mi się wyjechać do Francji i zaczepić w Paryżu. Tam też podjąłem letni kurs pantomimy u Marcela Marceu, dzięki niemu liznąłem podstaw klasycznej pantomimy typu francuskiego.

Szybko zdecydował się pan spróbować sił jako reżyser, dlaczego?

- Koledzy z "Pstrąga" zapytali czy bym się tym nie chciał zająć. Nie miałem doświadczenia reżyserskiego, ale mnie to ciągnęło. Przekonałem się, że to bardzo fajny kawałek roboty. Z Jankiem Skotnickim zrobiłem w "Pstrągu" program "Panowie świat jest zielony". Pojechaliśmy z nim do Francji i w Tuluzie na festiwalu teatrów studenckich zdobyliśmy główną nagrodę, między innymi za reżyserię. Kiedy przyjechałem z powrotem do Polski, zacząłem chodzić na reżyserię. Jako wolny słuchacz, ale z przydziałem do Operetki Warszawskiej na asystenta reżysera, ponieważ ukończyłem wcześniej średnią szkołę muzyczną. Uznano więc, że będę dobrym asystentem reżysera w teatrze muzycznym. W Operetce Warszawskiej po raz pierwszy pracowałem samodzielnie nad "Zemstą nietoperza". Jednak na reżyserii się nie utrzymałem, bo byłem młody i niepokorny, a sukces w Tuluzie mocno zaszumiał mi w głowie. Ściąłem się z ówczesnym dziekanem wydziału reżyserii Bohdanem Korzeniewskim. I mnie wygonił. Powiedział, że prędzej mu kaktus na dłoni wyrośnie, niż zostanę reżyserem. Zacząłem reżyserować, ale jakoś kaktus mu nigdy nie wyrósł. Dyplom zrobiłem później, eksternistycznie. Reżyserowałem potem m.in. w Teatrze Wybrzeże czy Teatrze Muzycznym w Gdyni.

Który film w bardzo bogatej karierze filmowej wspomina pan szczególnie?

- Wielką przygodą był "Faraon" Jerzego Kawalerowicza. Cała ta produkcja z moim udziałem to było dokładnie pół roku i 5 dni w Bucharze, we (wtedy radzieckim) Uzbekistanie. Warunki tam mieliśmy ekstremalne. Niektórzy żołnierze z wojsk egipskich byli boso. I ja grałem na bosaka, a piasek miewał w słońcu w czasie dnia nawet 60 stopni Celsjusza. Było to trudne do zniesienia. Grałem Eunanę, który m.in. zabija Tutmozisa, zabija konia, galopuje na rydwanie. Bardzo dobrze wspominam też "Szatana z siódmej klasy" z reżyserką Marią Kaniewską, która była moją nauczycielką w szkole teatralnej i u niej robiłem pierwszy dyplom - "Faryzeusze i grzesznik". Dobrze pracowało mi się także przy produkcji telewizyjnej "Ostatnie takie trio" Jerzego Obłamskiego, ze Zbigniewem Zapasiewiczem i debiutującą Joanną Szczepkowską. W sumie filmów jest około 130. Miło wspominam także niemiecki serial kryminalny "Im Angesicht des Verbrechens" (W obliczu zbrodni), gdzie grałem emerytowanego szefa mafii, który ukrywał się jako szewc. To dobry gangsterski film. Oczywiście wspomnieć wypada też o "Kadyszu za przyjaciela" (Kaddisch für einen Freund) Leo Khasina, bo zrobił nie tak dawno duży hałas.

Dostał pan za niego chińskiego Oscara. Jak do tego doszło?

- Film po premierze poleciał na różne festiwale - m.in. do Petersburga, Bostonu, Vancouver, Nowego Jorku, Cannes i wszędzie był wysoko oceniany. Producent wysłał go również do Szanghaju, na Festiwal Złotego Koguta i Stu Kwiatów. Pamiętajmy, że chińska kinematografia jest niewiele mniejsza od Bollywood, a ten festiwal to największy przegląd kina chińskiego i światowego w tym kraju. Festiwal się odbył, a z tydzień później dostałem maila od producenta, że zdobyłem chińskiego Oscara. Spośród 2000 filmów rodzimej kinematografii i 120 filmów z wielu państw świata właśnie moja rola przypadła widzom do gustu najbardziej. Otrzymałem Nagrodę Publiczności dla najlepszego aktora filmu niechińskiego. Tytuł na statuetce brzmi "The best foreign actor" (najlepszy aktor filmu zagranicznego). Nie wiem czy ktoś jeszcze w Europie może się pochwalić takim trofeum (śmiech). A film jest fajny. Rzecz się dzieje na Kreuzbergu w Berlinie, gdzie mieszkają tureccy i palestyńscy emigranci. To niebezpieczna dzielnica miasta. Nawet podczas zdjęć mieliśmy bardzo dużą obstawę policyjną.

Woli pan pracować w filmie czy w teatrze?

- Film jest dla mnie bardziej wciągający, to większa przygoda. Teraz nie ma problemu z dublami, a kiedyś, gdy była taśma, to zupełnie co innego. Na przykład "Faranon" był kręcony na Eastman Kodaku i Kawalerowiecz nie miał za dużo taśmy na duble, bo to przecież było drogie jak cholera - a do tego trzy dni czekaliśmy aż skarabeusze z pierwszych ujęć filmu przejdą odpowiednio przez pustynię. Teraz, przy zapisie cyfrowym, nie ma problemu z dublami. W kinie zawsze mogę powiedzieć, że czegoś nie akceptuję. Po tylu latach pracy muszę wiedzieć jakim obiektywem jestem kręcony: 150-tka, 100-tka czy 10-tka. Im bliżej jestem ujęcia, tym oszczędniej muszę grać. Tego w teatrze nie ma. W filmie można powiedzieć "stop, czekaj, pomyliłem się". Czasem bywa tak, że partner nie jest w stanie nauczyć się tekstu, więc takich pauz jest sporo.
A w teatrze w takim wypadku mamy żywego widza, sztuka trwa. Podam przykład: kiedyś Staś Michalski zrobił w ostatniej inscenizacji "Hamleta" u Krzysztofa Nazara w Teatrze Wybrzeże taki numer. Staś grał Grabarza - siedział w grobie w zapadni i w odpowiednim momencie miał się wyłonić z czaszką. Przychodzi Hamlet (Mirosław Baka) i mówi: "czyjaż to czaszka?". Na co Grabarz opowiada "Yoricka, błazna, o książę czy pamiętasz...". Tym razem było jednak tak: Hamlet pyta "czyjaż to czaszka?", a Michalski patrzy, patrzy i mówi "no właśnie, czyja?". I Baka musiał uciekać ze sceny, tak zaczął się śmiać. Sam kiedyś przeraziłem Marię Chwalibóg, która myślała, że zwariowałem, bo podczas "Marii Stuart", gdy grałem hrabiego Bothwella, w pewnym momencie zacząłem mówić słowami modlitwy "Ojcze nasz". W teatrze to się zdarza.

Od kiedy w pana życiu obecny jest Sopot?

- Od 1945 roku, kiedy po zawierusze wojennej przyjechaliśmy tu dokładnie w dniu św. Mikołaja. Od tego czasu jestem mieszkańcem Sopotu. Oczywiście, wyjeżdżałem do Łodzi na studia aktorskie, do Paryża na naukę pantomimy, do Warszawy na reżyserię, ale baza zawsze była w Sopocie. Od początku jego istnienia byłem też wielkim fanem Teatru Atelier, założonego przez André Ochodlo, początkowo bez stałej siedziby. Zaprzyjaźniliśmy się. Zacząłem u niego grać. I do dziś jestem członkiem tego zespołu. Już 5 lipca odbędzie się prapremiera monodramu "Za zakrętem", który sam napisałem. Zagram w nim, spektakl reżyseruje André.

O czym będzie "Za zakrętem"?

- To jest swego rodzaju zagadka - "za zakrętem". Trzeba za ten zakręt zajść, by zobaczyć co tam jest. Kto przyjdzie do teatru, to się dowie co jest za zakrętem. To dla mnie trochę dziwne, bo ja nie lubię tego, co sam piszę. Pisaniem zająłem się już w latach 50-tych, ale to było pisane do szuflady. Głównie wiersze i opowiadania, ale też np. libretto opery "Latający wiatrak", którą wyreżyserowałem w Operze Bałtyckiej. Kończę sztukę "Torturowanie" oraz libretto musicalu "Bursztynowa legenda", do którego muzykę pisze Adam Żuchowski. Zobaczymy, może Teatr Muzyczny będzie chciał to wystawić. Od wielu lat piszę też historię swojego życia. Mam już 300 stron, a jestem na początku wojny...

Czego życzyć jubilatowi? Premierą w Teatrze Atelier świętuje pan swoje 85-lecie.

- Zdrowia. Mam jeszcze sporo planów, ale mogę je zrealizować tylko wtedy, gdy będę się dobrze czuł. Więc przede wszystkim zdrowia, bo 85 to nie jest znów taka malutka liczba. (śmiech)

 

Łukasz Rudziński
Trojmiasto
4 lipca 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...