Maszyna turystyczno-teatralna

5. Teatralna Maszyna Pszczyna

Będzie to recenzja-relacja o wyraźnym zabarwieniu turystyczno-informacyjnym. Całkiem w atmosferze nadchodzącego lata. Trudno, żeby była inna, skoro mowa o Perle Górnego Śląska, czyli Pszczynie. W liczącym zaledwie 27 tysięcy mieszkańców mieście każde wydarzenie kulturalne rzeczywiście jest wydarzeniem. Przede wszystkim dla „tubylców" oraz tych, co dojeżdżają z okolic. Lecz walka o turystę, o tego wakacyjnego pięknoducha z pełnym portfelem, też nieustannie trwa.

Mogę stwierdzić, że dla tych, którzy chcieliby połączyć weekendowy wypad z nowymi doświadczeniami teatralnymi, wyprawa do Pszczyny podczas dni festiwalowych będzie rozwiązaniem ze wszech miar mądrym i korzystnym. Niedrogo, patriotycznie, pięknie. Logistyka imprezy sprzyja długim spacerom po mieście i przyjemnym wyprawom rowerowym. Nawet biuro festiwalowe mieści się w tzw. Bramie Wybrańców, głównym wjeździe na teren zamku sławnej księżny Daisy, i dzieli przestrzeń z Centrum Informacji Turystycznej. Warto przejść się po pięknym ryneczku, odwiedzić wspomniany zamek ze wspaniałą, budzącą autentyczny podziw Salą Lustrzaną. Przespacerować wzdłuż i wszerz cały zabytkowy park w stylu angielskim. Zrobić sobie kilka zdjęć z żubrami w Pokazowej Zagrodzie.

Jeżeli ktoś ma ochotę zanurzyć się w klimaty starej drewnianej pszczyńskiej wsi, niech śmiało kieruje się do zabytkowego skansenu. Można było udać się tam akurat przed spektaklem Osmędeusze Teatru Pijana Sypialnia. Było to najbardziej „rozbudowane" przedsięwzięcie całego festiwalu, nie licząc... Baletu Koparycznego. Nie, nie jest to tytuł przedstawienia, tylko taniec, jeżeli można to tak nazwać, dwóch małych koparek. W tym momencie zacytuję notkę programową, opisującą występ jako „próbę zmierzenia się z twórczością Oskara Schlemmera (profesora Bauhausu, niemieckiego malarza, teoretyka sztuki i reformatora tańca) oraz jego konceptualizacją ruchu". Sprostać temu niebanalnemu wyzwaniu postanowili Iza Szostak oraz Paweł Sakowicz, którzy w tym celu ukończyli szkolenie na operatorów koparek. Długo by opisywać, co wyszło z tego połączenia maszyny z performerem. Prościej będzie obejrzeć jakiś krótki filmik na YouTube. Moim zdaniem więcej w tym popisu zręczności i eksperymentu, samej koncepcji, aniżeli sztuki jako takiej. Przy czym eksperymentu cennego przede wszystkich dla wykonujących go artystów.

Teatralna Maszyna to jeden z festiwali w mieście, gdzie nie ma instytucjonalnego teatru. Nie ma tego chociażby małego budyneczku, w którym skupia się życie teatralne. Istnieje kilka możliwych rozwiązań tego problemu. W tym wypadku organizatorzy postanowili wyjść na podbój starych, w większości zaniedbanych i nieszczególnie czystych i wygodnych przestrzeni, jak się to określa, postindustrialnych. Rewitalizacja podobnych miejsc za pomocą sztuki nie jest pomysłem nowym (czego twórcy festiwalu zresztą nie ukrywają), lecz najczęściej sprawnie działającym.

Na większość spektakli zapraszano do budynku szpitala przy ulicy Antesa 11. Przestrzeń ta, z ciemnymi korytarzami i niższą o kilka stopni niż uliczna temperaturą, ma swój, jak to się mówi, klimacik. Pozostaje jednak pytanie – czy jest odpowiednia dla takich przedsięwzięć? Są tu pewne kłopoty. Opuszczając już te techniczne, chcę wspomnieć o zwykłej wygodzie widzów. Otóż ci z nich, którzy siedzieli gdzieś z tyłu, nie zawsze mogli wszystko dokładnie usłyszeć. To się zdarza, jeżeli przedstawienia z natury swej kameralne wystawia się w przestrzeni, której kameralną nazwać nie wypada.

Większość spektakli festiwalowych cechowała inscenizacyjna powściągliwość i minimalizm zbliżający się do koncepcji „teatru ubogiego". Dwójka czy trójka aktorów, ze scenografii stolik czy kilka krzeseł, czasami nieznacząca charakteryzacja. Stroje najczęściej codzienne, niekiedy drobny rekwizyt. Do tego kilka reflektorów oraz niezbędni i nieredukowalni widzowie tuż na wyciągnięcie ręki. Całe skupienie na głosie, ruchach, mimice i słowach. Żadnej klasycznie rozumianej sceny. Niekiedy aktorzy wychodzili z przestrzeni gry wprost przez tylne drzwi. Najprawdopodobniej jedyne nowe i sprawnie działające w całym budynku.

Świetnym i bardzo charakterystycznym tego przykładem jest krótki monodram Matka Mejra i jej dzieci Teatru Rondo ze Słupska. W głównej i jedynej roli, lecz wcielając się na raz w liczne postacie, niesamowita Caryl Swift. Tak, bez obawy używam określenia „niesamowita". Przyglądając się tej kreacji, szczególnie mimice twarzy, złapałem się na wrażeniu, które mógłbym opisać jako „podziwianie ciągle zmieniających się krajobrazów za oknem pędzącego pociągu". Rzadko coś takiego mi się zdarza. Podczas całego przedstawienia aktorka czyni zaledwie kilka kroków. Można by je policzyć na palcach jednej ręki. Na sam koniec, w zupełnej, obezwładniającej ciszy, wykonuje nieskomplikowany taniec. To wszystko. Poza tym tylko urywki historii inspirowanej postacią Ewy Klonowskiej, polskiej przedstawicielki medycyny sądowej, która w ciągu ostatnich piętnastu lat pomaga w wydobyciu i identyfikacji szczątków pozostałych po konfliktach zbrojnych w Bośni. „Ciężkie" przedstawienie.

Nie „lżejszy" był spektakl, w którym Caryl Swift zagrała wraz z Marcinem Bortkiewiczem: Das Küchendrama na podstawie znanej sztuki Witkacego Matka. Relacje między „wyssaną" rodzicielką, która niegdyś „miała duszę, a nawet ciało", a jej synem, mizantropem z manią wielkości, trudno nawet nazwać toksyczną. To już coś zupełnie innego. W nadekspresyjnej, lecz świetnie pasującej do tekstu interpretacji Teatru Rondo, chcąc nie chcąc stajemy się świadkami zaawansowanego psychicznego sado-maso. Jakaś diabelska huśtawka bólu i ekstazy. Jednym słowem, przepraszam za złośliwą nieco ironię, najlepszy wybór na Dzień Matki, który akurat wtedy był świętowany.

Jeżeli pierwszy wieczór teatralny skupił się na skomplikowanej współzależności matka-dziecko, drugi uważnie przyglądał się nie mniej skomplikowanym stosunkom kobieta-mężczyzna. Najpierw był duet Teatru Krzyk z przedstawieniem To Face. W tym występie, pozbawionym wyraźnej narracji i jak gdyby skleconym z poszczególnych etiud (które były najprawdopodobniej „wynajdywane" podczas procesu twórczego), najbardziej doceniłem autentyczną frajdę, z jaką grali młodzi artyści. Między tą dwójką trudno było nie wyczuć tego, co zazwyczaj zwie się „chemią". Wyszedł im piękny, krótki, liryczno-komiczny esej na zadany temat. Bez żadnych pretensji do wyczerpania tego tematu.

Znacznie mroczniej wyglądała rutyna życia rodzinnego w spektaklu Kocha, lubi, szanuje wyreżyserowanym przez dwójkę (znowu dwójka) wykonawców z Teatru Zielony Wiatrak. Marek Brand dodatkowo wystąpił w roli dramaturga. Muszę zaznaczyć, że tekst stanowi jedną z głównych zalet historii o Luizie i Maurycym, parze, która od lat prowadzi jedną niekończącą się partię szachową (stolik-szachownica był jedynym element scenografii). Każdy ruch w tej partii to tylko kolejna uszczypliwość, która w sumie nie narusza istniejącego status quo. Sytuacja wyraźnie patowa, jak to niekiedy w małżeństwie bywa.

Wstęp na wszystkie wydarzenia festiwalowe był wolny. Jednocześnie organizatorzy poeksperymentowali sobie z formułą pay what you want. Moim zdaniem, całkiem zgrabne rozwiązanie dla tego typu imprez. Zachęca do większego zaangażowania się i niejakiej nawet odpowiedzialności. „Wyniki kasowe" z pierwszego dnia wykazały, że podobne podejście niepozbawione jest i swoich finansowych reasons. Często zagadywałem siedzących obok widzów (rzecz jasna przed spektaklem czy po) i okazywało się, że wielu z nich dzień w dzień dojeżdżało z pobliskich miejscowości. Większość narzekała na komunikację (komunikację na całym Śląsku), lecz dojeżdżała. A jeżeli Polak dojeżdża i płaci, kiedy dojeżdżać i płacić nie musi – przedsięwzięcie można śmiało uznać za udane.

Henryk Mazurkiewicz
teatralny.pl
21 czerwca 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...