Męski układacz kwiatów

z Janem Peszkiem rozmawia Maja Ruszpel.

- Przyszedł określony wiek, odszedłem więc, jak każde dobry obyczaj, z teatru, żeby zrobić miejsce młodym. Zwolniłem etat. I stałem się wolny. Wiem, oczywiście, że istnieje kanon emeryta, kogoś, kto stracił ciekawość świata, kogoś, komu się nic nie chce, ale to nie jest mój kanon - mówi Jan Peszek.

Ma Pan jakieś cechy, które można by uznać za niemęskie?

- Przedziały męskości przebiegają w zależności od tego, co jest np. aktualnie modne. Stuprocentowy mężczyzna nie istnieje. To wytwór imaginacji, snów o potędze lub efekt różnego rodzaju przetargów. Z całą pewnością mam, jeszcze nieodkryte, cechy "niemęskie".

Ale mięśnie, siła, męskość są dziś istotne. Kiedyś atletów pokazywano w cyrku, dziś kulturystów postrzega się jako supermenów.

- Właśnie. W moim wypadku byłby to więc pewien rodzaj zachowań, który pozostaje w sprzeczności z obecnymi normami męskości. Na przykład fakt, że kocham kupować i wręczać kobietom prezenty. Dla mnie kobieta jest obiektem kultu - i to wyniosłem jeszcze z domu.

Pamiętam, jak dziwnym zdarzeniem było dla mnie, kiedy jako młody człowiek wracałem wraz z kolegami z Zachodu po teatralnym tournee - to była głęboka komuna. Otóż koledzy wrócili samochodami, które kupili za granicą, a ja bez samochodu, ponieważ wróciłem z prezentami dla swojej ówczesnej narzeczonej. To były buty i bielizna od Diora... Nie wiem, czy to było męskie.

Nigdy nie starałem się zrozumieć kobiet. Zawsze jednak zabiegałem o wywoływanie ich emocjonalnych reakcji. Emocje, które wiążą partnerów, są bowiem dla mnie absolutnie podstawowe. Tymczasem myślę, że wielu mężczyzn to dziś w ogóle nie interesuje. Mimo że na to istnieje - poza obdarowywaniem prezentami - mnóstwo sposobów. Takie zachowanie było uznawane za męskie w kanonie obyczajowym w XIX wieku. Ale ja chcę je kultywować.

Coś jeszcze?

- W kwiaciarniach też rzadko się spotyka mężczyzn, prawda? Mnie osobiście nie zdarzyło się tam spotkać kogoś, kto jest prawdziwym znawcą, a jednocześnie mężczyzną. Opowiadam o tym, ponieważ z tym wiąże się także inna moja, być może, niemęska cecha. Otóż, co 2 lata spędzamy święta razem z dziećmi. I kiedy wszyscy ciężko pracujemy nad przygotowaniami do świąt, ja dodatkowo zajmuję się jeszcze ich oprawą estetyczną. Wybieram, kupuję kwiaty cięte, a potem nimi dekoruję dom. Gdyby ktoś spojrzał na to z boku: oto w toku i wirze przygotowań do świąt facet chodzi po domu, układa kwiaty w wazonach - to jest jakiś facet-nie facet, prawda? Ale ja mówię o tym absolutnie otwarcie, bo nie mam problemu z męskością. Choć to moje zamiłowanie do kwiatów uważam za rodzaj zniewieścienia.

W tej zniewieścialości jakoś mieści się Pana rola - Gonzalo, homoseksualisty z "Transatlantyku" Gombrowicza. Nie przeszkadzało Panu, że po spektaklach geje wysyłali liściki miłosne?

- Zupełnie nie. Powiem więcej: kiedy grałem Gonzala, często pod moim nazwiskiem na plakacie ktoś dopisywał słowo "pedał". Ale dla mnie był to tylko dowód uznania, bo to znaczyło, że grałem tę rolę dobrze. Jestem przecież aktorem, wcielam się w różne postacie, czasem też grywam kobiety. Dlatego, kiedy ktoś pisze o mnie: "Peszek nie gra kobiety. On po prostu jest kobietą", to jest wspaniałe. Ale przecież ja nie jestem kobietą, prawda? Kiedyś jeden z urzędników, wręczając mi nagrodę po spektaklu - grałem w czarnej sukni, z czerwono umalowanymi ustami i w tym stroju ją odbierałem - pocałował mnie w rękę. Sala ryknęła śmiechem. Ale dla mnie to znaczyło tylko tyle, że jako aktor to, co robię, robię nieźle. Myślę, że często myli się te zagadnienia - aktora i to kim jest prywatnie. Aktor nie jest tym, kogo gra.

Co dla Pana zatem jest dowodem męskości?

- Na przykład zimna krew. Ja, układacz kwiatów, wiem, że doskonale umiem zaradzić problemom w chwilach, kiedy inni twardziele tracą głowę. Mam taką cechę, że w sytuacjach ekstremalnych staję się wodzem. Nigdy nie wpadam w panikę.

A kiedy patrzy Pan na swojego syna, widzi Pan inne podejście do męskości?

- Mój syn jest dużo bardziej ode mnie dojrzały, tolerancyjny, opanowany. Ja bywam ekstremalnie emocjonalny. Często tego potem żałuję. Myślę, że on jest bardziej męski ode mnie.

Dla mnie męskie w Panu jest to, że ma Pan w sobie tyle odwagi, otwartości, że mając 67 lat postanowił Pan wcielić się w Bruce\'a Lee w spektaklu "Wejście smoka. Trailer". Przygotowując się do tej roli, pojechał Pan do Chin, do klasztoru Shaolin.

- Bruce Lee nigdy nie był moim idolem. Oglądałem "Wejście smoka", ale to nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Rola Bruce\'a Lee była jednak wyzwaniem. Choćby dlatego, że musiałem pokonać swoje starzejące się ciało. Uczyłem się refleksu, innego skupienia. W sztuce "Wejście smoka. Trailer" Mateusza Pakuły zaintrygował mnie sposób mówienia o facetach - jajcarski, wyśmiewający mit tej pseudomęskości, czyli sprawności, lśniącej skóry, facetów robiących salta w przód i w tył. W sztuce Pakuły ten mit męskości jest straszliwie sponiewierany.

Jak wyglądały treningi w Shaolin?

- Mieliśmy zarezerwowany tydzień ćwiczeń z mistrzem walk. Mistrz był moim imiennikiem i miał 18 lat. Ten chłopak był imponujący, ale, co ciekawe, tam uchodził już za staruszka, ponieważ Chińczycy rozpoczynają swoją przygodę z ćwiczeniami już w wieku 4-6 lat. Po kilkunastu latach odchodzą więc na emeryturę. Ich treningi są wielogodzinne, mordercze, dzięki czemu uzyskują często efekty zaprzeczające grawitacji. Na moje pytanie, czy miewa kobiety, mistrz Jan odpowiedział "nie". Zapytałem, czy używa alkoholu i innych używek, odpowiedź padła także "nie". No to jak spędza czas, co ma dla niego znaczenie, zapytałem? "Doskonałość" - odpowiedział. Będąc w Shaolin, próbowaliśmy odczuć, zrozumieć, czym jest ta "doskonałość". Wstawaliśmy dość wcześnie, spotykaliśmy się z Janem przy głównym wejściu do klasztoru. Mistrz jednak zawsze zmieniał miejsca naszych treningów. Często było to w lesie, wysoko w górach. Mieliśmy po parogodzinne treningi dziennie. Ćwiczyliśmy układ "Siedmiu gwiezdnych stóp". Ćwiczyliśmy morderczo, w ogromnym upale. Raz zapytaliśmy, czy moglibyśmy pójść na górę, gdzie stoi posąg Dharmy, założyciela klasztoru. Wiją się tam schody, bardzo niewygodne, obliczone na drobne chińskie stopy. Wdrapaliśmy się ledwo dysząc i sądząc, że to jest część treningu. Tymczasem prawdziwy trening miał się dopiero zacząć. Rozgrzewka, powtórka. Seria kolejnych ćwiczeń. Ja się gubiłem, mieliśmy na to tylko siedem dni. Wściekałem się, bo nie lubię niczego robić źle. Ćwiczyłem równo, nie popuszczałem, ale treningu nie skończyłem. Skończył go syn.

Jest Pan jednak nadal najbardziej sprawnym fizycznie aktorem w Polsce.

- Uważam to za naturalne w moim zawodzie.

Nie ukrywa Pan też tego, że jest emerytem. Co to dla Pana znaczy?

- Nic. Przyszedł określony wiek, odszedłem więc, jak każde dobry obyczaj, z teatru, żeby zrobić miejsce młodym. Zwolniłem etat. I stałem się wolny. Mam wiele planów, dużo pracy. Wiem, oczywiście, że istnieje kanon emeryta, kogoś, kto stracił ciekawość świata, kogoś, komu się nic nie chce, ale to nie jest mój kanon.

Myślę, obserwując starszych turystów z innych państw, kiedy jestem na wakacjach, w Afryce czy gdzieś indziej, że to kanon bardzo polski.

Jestem daleki od polityki, uważam ją za stratę czasu, natomiast sądzę, że przedłużenie wieku emerytalnego to fantastyczny pomysł. Toleruję oczywiście odmienność poglądów, każdy ma prawo żyć, jak chce. Ale ja uważam, że im dłużej się jest aktywnym, tym lepiej dla człowieka.

Opowiadał Pan kiedyś, jak boleśnie odczuł, kiedy jakiś chłopak na ulicy zwrócił się do Pana słowem "dziadziu". Po prostu wściekł się. Dlaczego?


- Bo nie czuję się dziadkiem. Choć, oczywiście, nominalnie już nim jestem. Mam 15-letnią wnuczkę. Jednak, nawet jak się golę, nie zwracam uwagi na to, ile mam zmarszczek. Ale kiedy widzę siebie na aktualnej fotografii, to wydaje mi się, że to nie jestem ja. Uważam też, że to akurat się panu Bogu - jeśli istnieje - nie udało... Ten pęd po równi pochyłej i niesamowita dysproporcja między tym, że kiedy jesteśmy młodzi, to sobie z tysiąca rzeczy nie zdajemy sprawy, nie potrafimy sobie zdać sprawy. A kiedy wreszcie jesteśmy świadomi i dojrzali, to okazuje się, że trzeba już umieć tylko dobrze spinać pośladki i trzymać mocno krzyż. Ja się z tym nigdy nie godziłem. To doświadczenie Shaolinu, że 18-latek jest emerytem, też daje do myślenia. Kiedy oglądałem zdegenerowane dłonie mistrza Jana i zapytałem, dlaczego jego ręce tak wyglądają, on odpowiedział, że wykonywał po 150-200 pompek na betonie na czubkach kości palców dłoni. Pomyślałem wtedy: co to za koszmar! A z perspektywy czasu jak się temu przyjrzałem, to zobaczyłem, że wewnątrz tego doświadczenia istnieje jakaś jego niezwykła pasja, jakieś zadanie, jakie ten facet miał wykonać. On miał dzieło do wykonania i je po prostu wykonał, nie patrząc na to, czy ma 15, czy 67 lat. Męską cechą jest także: nie ustąpić. A ja nie chcę ustąpić. Nie chcę kapitulować. Nie chcę, żeby kapitulowało moje ciało. Ja się z tym nie godzę. I póki co będę z tym walczył. I walczę. Właśnie wróciłem z nart biegowych. Biegałem po 15 kilometrów dziennie. Mój trener mówił mi "dziś do zrobienia masz to i to, dasz radę". I dawałem. Jak nie będę dawał, to się wycofam. Choć wtedy ryzykuję tym, że pogrążę się w jakieś swoje auto-nieciekawe-refleksje. Więc po prostu biegnę. A z każdym kilometrem jest lżej.

Maja Ruszpel
Playboy
1 czerwca 2012
Portrety
Jan Peszek

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...