Męskie gry

"Edward II" - reż. Anna Augustynowicz - Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

Augustynowicz zdjęła z dramatu Marlowe'a historyczny kostium i oparła się przede wszystkim na słowie i wypowiedzi aktorskiej.

Juliusz Kydryński, autor przekładu "Edwarda II", pisał w posłowiu do tragedii: "Edward II" jest pierwszą elżbietańską tragedią historyczną godną tej nazwy, odrzucającą tak popularne (i wykorzystywane także przez Shakespeare'a) konwencje tragedii senekańskiej, po raz pierwszy odważającą się pokazać detronizację i poniżenie panującego władcy. Można sądzić, że gdyby nie było "Edwarda II", nie powstałby "Ryszard II" Shakespeare'a" (Kraków 1983, s. 129). Budzący na nowo zainteresowanie "Ryszard II" (w Polsce realizacja w Teatrze Narodowym, doskonały serial BBC "The Hollow Crown") tym razem zdaje się torować drogę "Edwardowi II". Anna Augustynowicz wybrała do realizacji w Narodowym Starym Teatrze wymagający, o kunsztownej frazie przekład Juliusza Kydryńskiego (do tej pory dominowała w teatrach parafraza Jerzego S. Sity). Zdjęła z dramatu historyczny kostium i oparła się przede wszystkim na słowie i wypowiedzi aktorskiej.

Wysmakowany wizualnie, ascetyczny spektakl uruchamia tekst, który zmusza do uwagi. Aktorzy mają do dyspozycji niemal pustą czarną scenę. Znajduje się na niej podwyższenie otoczone dwoma rzędami krzeseł, naprzemiennie opuszczające się dwa ekrany - z których jeden jest półprzezroczysty, drugi jest tylko ramą, w tyle stoją dwa bębny, z frontu mały stołek. Ten minimalizm wydobywa rekwizyty - proste i znaczące, jak korona, korale i rękawiczki Królowej, kwiat, melonik, czerwona etola z lisa.

Aktorzy ubrani są w jednolite czarne stroje (przeważnie garnitury, choć Mortimer nosi czarną skórzaną kurtkę, Gaveston - bluzę, Królowa - podkoszulkę), czasem dostają atrybuty: kryzy, złote półmaski (w scenie knucia i skrytobójstwa). Na tle czarnego dworu, który równie dobrze mógłby być zarządem korporacji, Król jest jedyną barwną plamą - nosi bluzę w kolorze męczeńskiej czerwieni.

Wybór Jana Peszka na odtwórcę tytułowej roli zakłada intrygującą i dość nieoczywistą interpretację. Nie będzie namiętności, pożądania, młodych kotłujących się ciał (jak pokazał to Derek Jarman), lecz spóźniona miłość uwiędłego Króla. O której nawet nie wiadomo, czy jest miłością. Jan Peszek gra rozkapryszonego starca, który niewiele już od życia oczekuje - popada w melancholię, bezwład, ma świadomość, że stoi nad grobem. Upatrzenie sobie na młodego kochanka Gavestona, francuskiego chłopca z nizin, wygląda na chęć zrobienia na złość arystokratom, wypróbowania, jak daleko stary władca może się posunąć w swych zachciankach. I Peszek nie ma od samego początku wątpliwości, że przegra. Ta rywalizacja przypomina przeciąganie liny. Siłowanie się na wybiegi, dekrety i podstępy, wspierane, gdy zajdzie potrzeba, prawem Kościoła i głosem ludu. Nie bez powodu przestrzeń sugeruje ring bokserski - po obu stronach zasiadają antagoniści, początkowo Królowi towarzyszy jeszcze jego brat, po pewnym czasie zostaje sam. Jego kochanek przeważnie mizdrzy się na środku ringu, nie nawiązując właściwie relacji, unikając kontaktu fizycznego z Edwardem. Przeciwnicy, zasiadający po drugiej stronie, urastają w siłę - Lordowie wkraczają na ring coraz pewniej, coraz bardziej stanowczy. Edward w miarę ich nacisków kurczy się i znika. Nie walczy, nawet nie rozpacza - obraca smutno w ręku koronę niczym koło przewrotnej Fortuny. Podjął grę i przegrał - taka kolej rzeczy. Na twarzach Lordów nie widać triumfu, razem byli silniejsi - to oczywiste. Ta męska rozgrywka podlega prawom logiki - większa, zawarta i jednomyślna grupa przeciągnie linę na swą stronę. Starzec i młodzik wypuszczą ją obojętnie z rąk.

Patrząc na krakowski spektakl, właściwie nie wiadomo, o co toczy się gra - nie o miłość, chyba również nie o władzę. O przekonanie i chęć postawienia na swoim? Dla rozrywki? Mężczyźni ulegają jakby pierwotnym instynktom, muszą rywalizować, bo jest to zgodne z ich naturą. Mniej ważne, o co walczą, grunt, by podjąć grę i znaleźć godnego przeciwnika. Przepychanki dla samej przyjemności przepychania.

I chyba również z tego powodu cała obsada spektaklu jest męska. Umięśniona, dziarska Królowa Izabela w wykonaniu Błażeja Peszka na równi uczestniczy w tych zapasach. Nie miałaby takiej szansy jako kobieta. Ciekawie wygrana jest dwuznaczność tej postaci. Z jednej strony nie ma wątpliwości, że reżyserka chciała podkreślić męskie cechy aktora - nie przekonują mnie opinie recenzentów, że jest to nawiązanie do konwencji teatru elżbietańskiego, w którym role kobiece grali chłopcy. Bo grali właśnie chłopcy - młodzi, delikatni, androginiczni, którzy na równi byli obiektem uwielbienia tak kobiet, jak i mężczyzn. Nie eksponowali swych męskich cech, mieli przypominać kobiety - zachowaniem, chodem, posturą, sposobem mówienia, tonacją głosu. Po przejściu mutacji i osiągnięciu dojrzałości obejmowali inne role. Izabela jest mężczyzną po siłowni, wyeksponowane ramiona aktora mogłyby złamać Królowi kark. Z drugiej strony ubranie Błażeja Peszka w spódnice, etole z lisa, długie rękawiczki, krynoliny daje efekt karykaturalny. "Występuje" on w roli kobiety jak drag queen - z przesadą, manieryzmem, sztucznością. To wynaturzona ekspresja, która nie usiłuje naśladować kobiecości. Jaki efekt to daje w spektaklu? Na ringu są sami mężczyźni.

Tylko rola Błażeja Peszka jest przez to przerysowana, pozostałe kreacje tworzone są raczej na chłodno, minimalizmem środków aktorskich. Otoczenie Króla (Jacek Romanowski, Krzysztof Zawadzki, Juliusz Chrząstowski, Michał Majnicz) wraz z młodym Mortimerem (Szymon Czacki) i chłopięcym kochankiem (Bartosz Bielenia) tworzy stonowany chór, raczej tło dla dramatu tytułowej postaci. Tym, co pozwala aktorom wyróżnić swe postacie, wydobyć ich indywidualizm, jest sposób wypowiadania tekstu. I tu dopiero widać, na jak odważną interpretację zdecydowała się reżyserka: wypowiedzieć całego Marlowe'a - wyrecytować go, nawet nie zagrać, a działać słowami. Aktorzy w większości podołali temu zadaniu - ograniczyli gest, ruch, nawet ekspresję wokalną. Ich celem jest to, by słowo, jego sens i waga w pełni dotarły do widzów (po premierze "Termopil polskich" wiem, że nawet tak proste - zdawałoby się - zamierzenie może zakończyć się katastrofą). Augustynowicz oddała scenę aktorskiej wypowiedzi i tekstowi dramatu. Dziś jest to bardzo ryzykowne. Na tym "Edwardzie II" właściwie siedzi się i słucha. Można zamknąć oczy i dać się unieść tekstowi. Przy czym aktorzy nie popisują się ekspresją, ale próbują mówić szesnastowiecznym tekstem - bez emocji, uniesień, krzyku. I ten pomysł wydaje się największym atutem krakowskiego przedstawienia. Co znaczące, przyjętym również przez publiczność, która w skupieniu, ciszy i niezwykle uważnie śledzi opowiadaną historię.

Dlatego zgodzę się z recenzentami, że "Burzliwe panowanie i żałosna śmierć Edwarda Drugiego, Króla Anglii, z tragicznym upadkiem dumnego Mortimera" zostało oczyszczone, wyprane z uczuć, namiętności, ale też z agresji i testosteronu. To walka w białych rękawiczkach, podczas której nawet wieszanie jest estetyczne. W pamięci po tych męskich zapasach został przyjemny, estetyczny, schludny obraz pełen pięknych kadrów. Ale czy to było celem Marlowe'a?

Wanda Świątkowska
Teatr Pismo
3 stycznia 2015

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia