Metafizyka była Jego pasją

wspomnienie o Adamie Hanuszkiewiczu

Był cudownym, kontaktowym, najbardziej otwartym człowiekiem, jakiego znałam. Był luzakiem. Rozmowa z Magdaleną Cwen-Hanuszkiewicz o Adamie Hanuszkiewiczu

Minęło pięć miesięcy od śmierci Adama Hanuszkiewicza. Mówi się, że czas leczy rany. Doświadczyła już pani tego dobrodziejstwa?

Jeszcze nie. Najpierw był szok. Potem rzuciłam się w pracę. Była dla mnie ratunkiem. Musiałam wejść na scenę, skupić się, odwrócić serce i myśli gdzie indziej. Tak przeżyłam cztery miesiące. Zrobiłam w tym czasie również ze studentami premierę dyplomu "Moralność pani Dulskiej", przedstawienie które kiedyś realizowaliśmy z Adamem. To było jakby przedłużenie Jego obecności. A potem bardzo trudne święta bez niego i 22. rocznica ślubu. I teraz przyszła pustka wypełniająca po brzegi.

Mąż tak by pani radził? Powiedziałby: "Magda pracuj, bo teatr jest najważniejszy"?

Był jak najdalszy od udzielania dobrych rad. Myślę, że siedzi teraz na chmurce i przygląda mi się, czuwając nade mną tak, jak niegdyś czuwała nad nim Jego ukochana babcia Jadwiga. Babcia, która opiekowała się niemowlakiem, podczas kiedy mama wychodziła z szoku poporodowego, bowiem Adaś przyszedł na świat w niedzielę, w czepku na głowie z pięknym siwym lokiem na główce i ważył 6 kilogramów. Mówili, że się nie uchowa karmiony butelką, ale widać miłość babci przezwyciężyła wszystko. Uchował się i babcia nie pozwalała Go krzywdzić. My nie rozmawialiśmy o tym, co będzie potem, co będzie, gdy nadejdzie to, co nieuniknione.

To wynikało z metafizycznej obawy przed wiecznym-nieznanym?

Nie sądzę. Metafizyka była Jego pasją. Teraz ją pewnie studiuje z wielkim zachwytem. Adam miał zawsze motyle skrzydła, ziemi to on raczej nie dotykał. I został tym pięknym, kolorowym motylem do końca.

Ale nawet najbardziej uduchowiony artysta musi czasem pójść coś załatwić w urzędzie, zrobić zakupy...

To nie wchodziło w grę. To były rzeczy koszmarnie nudne. Niby potrzebne, ale nieważne. Ważne było to, co się dzieje w kulturze, albo to, co myślał Słowacki, Norwid czy Mickiewicz. A sprawy domu, samochodu, zakupy? Codziennie? O nie! On się tym nie zajmował. Jeśli już był zmuszony pojechać do sklepu coś kupić, to zwykle kupował nie to, co trzeba. Kiedyś zamiast nawozu pod róże kupił dywan. Bo nawozu w sklepie nie było, a dywan akurat był.

Ktoś, czyim atrybutem są przeorane fizyczną robotą ręce, powiedziałby - pięknoduch.

Ooo, Adam ciężko pracował. Całe życie. Nieustannie. Pamiętam taką zabawną sytuacją, gdy jeszcze mały był jego syn, Piotruś. Adam leżał na kanapie między próbami, a Piotruś chciał się bawić. - Tato, pobaw się ze mną. - Nie mogę.- Dlaczego nie możesz. - Bo pracuję. I ten mały Piotruś stanął nad nim i poważnym tonem powiedział: "Jak się pracuje, to się bierze teczkę i się wychodzi z domu". Nie wiedział, że można pracować, leżąc na kanapie. Przy tym nie pamiętam, by Adam kiedykolwiek przyszedł do domu i powiedział - "Boże, jaki jestem zmęczony, jaki miałem ciężki dzień"

Słyszę podziw w pani głosie. On tego oczekiwał, pragnął hołdów?

Każdy z nas chciałby w oczach osoby kochanej i kochającej widzieć swój obraz na podobieństwo Boga. Widzieć podziw, szacunek. Adam nie był wyjątkiem. Bardzo była mu potrzebna aprobata, ale wbrew temu, co wielokrotnie o nim pisano, nigdy nie był narcyzem.

Mówiono, że chodził sam ze sobą pod rękę.

Tego określenia nie słyszałam. W żartach mówił do mnie, że strasznie trudno jest zrozumieć geniusz człowieka, z którym się codziennie je śniadanie. Ale to był tylko przejaw jego inteligencji i przewrotności. Ostatnio mocno się zjeżyłam, kiedy usłyszałam, że był pierwszym celebrytą. Co za bzdura! Celebrytami są nic niewarci ludzie, którzy jedynie robią wokół siebie dużu szumu. Adam taki nie był. To wokół niego robiono to, co robiono. I jeśli dostawał list "Pan jest najpiękniejszym człowiekiem na tej półkuli. A na drugiej nie byłam" - to dlaczego miał nie uwierzyć, że to jest możliwe? Prestiżowa gazeta francuska okrzyknęła go najprzystojniejszym mężczyzną Europy. Przecież to w granicie mogłoby uczynić wyłom, a Adam był tylko człowiekiem. Dlatego tak trudno było mu potem pogodzić się z tym, że już nie jest taki sprawny, że trudno mu się poruszać.

Miał taki patrycjuszowski wygląd. Budził respekt. Lubił ludzi?

Był cudownym, kontaktowym, najbardziej otwartym człowiekiem, jakiego znałam. Był luzakiem. Przed ludźmi ani nie uciekał, ani nie robił z siebie gwiazdy. W kawiarni mógł do niego podejść kompletnie obcy człowiek, z każdym porozmawiał. Zdarzały się zabawne historie. Kiedyś tak podszedł do niego mężczyzna. "Ja pana bardzo podziwiam. Gdyby pan kiedyś czegoś potrzebował, to ja chętnie... Jestem ginekologiem". I wręczył Adamowi wizytówkę. Jeśli w jego wizerunku była jakaś kreacja, to dokonała się ona poza nim, na zewnątrz. Nie była to autokreacja.

Ubierał się oryginalnie. W Dźwirzynie nad morzem spacerował w spodniach i długiej do łydek, różowej tunice. To nie był przejaw stylizacji, autokreacji?

Adam lubił luźne wygodne ubrania. Nigdy nie spał w piżamie, tylko w koszuli. I śmiał się, mówiąc do kolegów: "Spróbuj być mężczyzną w koszuli nocnej!" Ta tunika chyba została uszyta do jakiejś sztuki. Adam czuł się w niej po prostu wygodnie, to wynikało z jego potrzeb, a nie z tego, że wymyślił sobie taki wygląd. Uwielbiał też swoje słynne kapcie z owczej wełny, które dostawał od swojej siostry, Marysi. Wkładał je wszędzie, gdzie tylko mógł, bo przecież on nieustannie dokądś biegł. Pochowaliśmy go w tej różowej tunice i kapciach. Na ostatnią drogę dostał to, co lubił najbardziej. A Marysia zmarła miesiąc temu, poszła za nim.

Ekscentryk za życia, wśród chmurek też zada szyku.


Adam był zawsze poza linijką, nigdy nie gonił za modą, sam ją sobie tworzył, a gust miał świetny. To po prostu było jego i tylko do niego pasowało. Ludziom jednak dawało pretekst do gadania, że się kreuje. A innym do zazdrości. Jeden z jego przyjaciół (znany, więc przemilczę nazwisko) próbował go naśladować. Mąż się tym złościł. Ale ja mu mówiłam: "Adam, jak ty założysz na szyję trzy szaliki, to wyglądasz jak bóg. A on jak to zrobi, to wygląda jak kretyn".

Wielokrotnie powtarzał w wywiadach: "Nie mógłbym żyć bez kobiet". "Nigdy nie byłem kawalerem".

To prawda. Nigdy nie był kawalerem i kobiety zawsze bardzo mu w życiu pomagały i torowały drogę.

Tego od nich oczekiwał?

On nie oczekiwał. Jemu się to samo stawało. Nie bez kozery on człowiek-motyl wiązał się z kobietami silnymi, zorganizowanymi. Kiedyś powiedział, że jak patrzy na mnie, to myśli, że ja mam siedem metrów korzeni w ziemię zapuszczone. A on zawsze siedem metrów nad ziemią. Myślę, że to się dzieje samoczynnie, że pewne jednostki się do siebie przyciągają. Generalnie świat zmierza do pewnej równowagi. On był tak nierównoważny, że musiał mieć przy sobie kogoś, kto go do tej ziemi przyciągał i załatwiał za niego przyziemne sprawy. Musiały być obok niego kobiety niesłychanie rzeczowe i konretne, myślące za niego o zwykłych codziennych rzeczach, bo inaczej on by sobie po prostu nie dał rady. Na przykład nie odczuwał głodu. Jeżeli mu się nie dało jeść, to mógł nie jeść całymi dniami. Najwyżej zrobiło mu się słabo, wtedy się zastanawiał dlaczego i... zjadał sobie ciastko.

Szukał silnych kobiet?

On nie szukał, to one jego znajdowały.

A więc to prawda, co mówił, że nie on, tylko kobiety go podrywały?

Nie wiem, czy to można nazwać "podrywaniem", ale coś takiego było. Adam nigdy się nie wysilił, by kogoś kokietować. Jeśli nawiązywał kontakt, to na poziomie intelektualnym. Oczywiście był to kontakt wypływający z podziwu. Jeśli jednak stwierdzał, że nie ma o czym rozmawiać, to najpiękniejsza blondynka o niebieskich oczach i wyrazistym spojrzeniu nie uzyskałaby jego uwagi. On się realizował w sferze intelektualnej i tu można go było złapać na haczyk. Proszę źle nie zrozumieć tego "haczyka", ale to oddaje istotę. Tak się stało w naszej sytuacji. Przyjaźniłam się z tancerzami z Teatru Wielkiego, ćwiczyłam z nimi, gdy przyjechał Adam, by reżyserować przedstawienie. Automatycznie stałam się jego tłumaczem między aktorami i tancerzami. I tak się to między nami zawiązało, w pracy.

To było pani pierwsze spotkanie?

Z wielką legendą pod tytułem Adam Hanuszkiewicz spotkałam się pierwszy raz dużo wcześniej. Miałam 20 lat, byłam w szkole teatralnej w Łodzi i Basia Fijewska zaproponowała mnie na zastępstwo do Teatru Narodowego. Weszłam onieśmielona do jego gabinetu i powiedziałam: "Nazywam się Magdalena Cwen". On stał na tle okna. To taki stary dyrektorski sposób - delikwent wchodzi w światło, a on w cieniu. Popatrzył na mnie i powiedział: "A cóż to za nazwisko, Cwen? U mnie będzie się pani nazywała Cwenówna". I tak już zostało. To może wydać się śmieszne, ale dla mnie to też jest element pewnej całości. Kolejne żony: Zośka Rysiówna - Ryś, Zośka Kucówna - Kuc, Magda Cwenówna - Cwen. Wszystko jednosylabowe nazwiska. Na dodatek wszystkie jesteśmy z maja. To nie jest przypadek, wszystko było zaprogramowane. Śmieję się, że Magda Umer - a był okres ogromnej sympatii między nimi - nie miała szans, bo jej nazwisko jest dwusylabowe.

Wszystkie silne żony Hanuszkiewicza były jednocześnie artystkami. Też miały swoją wrażliwość, twórcze niepokoje, potrzebę bycia dopieszczaną i rozpieszczaną. Musiała pani poskromić własne potrzeby?

Sądzę, że na tym polega miłość.

I niczego pani nie żałuje?

To jest pytanie na długą nocną Polek rozmowę. Na temat do książki.

Zaczęła ją pani już pisać?

Powoli. Nie, nie żałuję niczego, bo człowiek zawsze ponosi odpowiedzialność za swoje wybory. Moje życie z Adamem było niezwykłe, kolorowe. Ogromnie dużo mu zawdzięczam i to jest nie do przecenienia. Żałowanie czegokolwiek świadczyłoby o głupocie.

Książka będzie o artyście i jego teatrze?

Dla mnie to oczywisty obowiązek. Bo kiedy słyszę te kretyńskie opinie na temat teatru Hanuszkiewicza, jak wspomnę tę zajadłość krytyki... A nie przebierała ona w słowach, nazywając go np. "odmóżdżaczem" albo pisząc, że "jak teatr osiągnie dno, to spod spodu słychać jeszcze pukanie Hanuszkiewicza". Postanowiłam im to wszystko wytłumaczyć. A zainspirował mnie Bogusław Kaczyński, który widział sto inscenizacji "Traviaty", ale ze wzruszenia płakał tylko na widowisku Hanuszkiewicza. "Krytycy nie mają narzędzi do rozbierania twojej twórczości", powiedział. Ja te narzędzia mam, bo pracowałam z nim przez 30 lat, 24 godziny na dobę.

Wierzy pani, że przekona tych od "odmóżdżacza".

Wierzę, że uda mi się nazwać fenomen Adama Hanuszkiewicza. I pokazać go ludziom mądrym i wrażliwym. A durnie pozostaną durniami, jeśli nie uda im się uwolnić od nienawiści. Do durniów nic nie dotrze.

Iwona Kłopocka
Nowa Trybuna Opolska
15 maja 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...