"Mewa" według Puchera
1. Międzynarodowy Festiwal Teatralny DIALOG-WROCŁAWTrwa Międzynarodowy Festiwal Teatralny Dialog - Wrocław.
W "Mewie" Puchera nie ma jeziora na rosyjskiej prowincji, lecz lodowisko z traperem. Nie ma nasiąkniętych mgłą brzegów, werandy z ławeczką i pledem - jest poczekalnia u dentysty, w której bohaterowie większość czasu spędzają na popatrywaniu w sufit.
W "Mewie" Czechowa bohaterowie żyją na wsi, śniąc na jawie o własnym teatrze, o karierze aktorskiej i o konieczności życia - właśnie o niemal biologicznej konieczności trwania, a nie o sztuce życia. Ich duchowy sarkazm bierze się stąd, że oba teatry - życie i literatura - nie dość, że nieustannie się splatają, to są podłej jakości.
W "Mewie" Puchera nie ma duchowości, więc nie ma sarkazmu. W miejsce metafizyki pojawiły się żarciki. Według Puchera nowoczesność Czechowa polega na tym, żeby bohaterowie co innego mówili, a co innego grali w scenografii przypominającej trzy gigantyczne kartony po telewizorach, które wznoszą się na srebrnych słupach nad wspomnianym lodowiskiem. Literatura oryginału nadal jest wspaniała, jej inscenizacja - dziwaczna.
Kostia (Alexander Scheer) - tę postać wyeksponował Pucher - jest kimś, kto nie tylko marzy o pisaniu dla teatru, ale reżyseruje rewię "All you need is country". Dość zabawnie porozsadzał bohaterów pod sufitem przed gigantyczną kurtyną, jakbyśmy czekali na akademię pierwszomajową. Dzięki mikrofonom nikt nie musi się przekrzykiwać, choć obie grupy dzieli dystans dobrych kilkudziesięciu metrów. Publiczność siedzi bitą godzinę pomiędzy czarnymi ścianami a czerwoną kotarą, na wprost zamarzniętego jeziora i głównie musi ziewać, bo właściwie nie dzieje się nic do momentu, gdy wreszcie rozświetliły się wielkie kartony-kontenery, a w nich - jak na ekranach telebimów - zobaczyliśmy miłosny flirt prowincjonalnej gąski, która marzy o aktorstwie, Niny (Sarah Masuch) i leniwego pisarza, który ma na gąskę chrapkę, Borysa (Wolfram Koch).
W zwischenrufach zdarzają się dość desperackie próby zorganizowania teatrzyku piosenki, bo dekadenta Kostii nie stać na porządny wodewil. Irina (Sabine Orleans), czyli mamuśka i starzejąca się aktorka zarazem, ruga Kostię z balkonu, kuzyni i goście chichoczą z artysty w kułak, bo są fanami tradycyjnego teatru. I właściwie trudno im się dziwić, bo praca Kostii
przypomniała mi wieczory na koloniach letnich,
gdy nikt z kolegów nie chciał pierwszy wyjść przed publikę, by zaśpiewać "Płonie ognisko w lesie".
Po przerwie rozgryzłem metaforę lodowiska - chodziło zapewne o to, że dla części bohaterów jezioro jest rodzajem komputerowego twardego dysku. W pamięci jak w tafli lodu przeglądają się bohaterowie z balkonu.
Ale tafla lodu może być także rodzajem sceny w bezmyślnej rewii, w bezmózgim widowisku, które tak bardzo dziś lubimy. Absurdu sytuacji nie wytrzymuje jednak sam Kostia - wraca do roli reżysera, kpiąc ze skrzypków pomykających u Czechowa na łyżwach pomiędzy filarami, potem strzela sobie w łeb, za drugim razem ze skutkiem śmiertelnym. Ale nie dziwota, każdy by się zastrzelił, gdyby tak zgrabna kochanka jak Sarah Masuch wprost "wyślizgiwała się" mu z rąk na tym nieszczęsnym lodowisku.
W swojej "Mewie" Czechow umieścił bohaterów w pętli czasu. Bez nadziei, bez złudzeń. Jedynym z niej wyjściem jest śmierć. Pucher pokazał śmierć, nie pokazując bezwładu czasoprzestrzeni. U Puchera wszystko jest teatrem: od wejścia aktorów na balkon do wyjścia do oklasków. Nie ma nawet charakterów, są figury woskowe - choćby Nina, mimo straty złudzeń, dziecka i kochanka, jest taka sama, jak gdy wyruszyła na podbój świata i miłości. Irina, wielka gwiazda smarka w rękaw jak bohaterka "Big Brother", nie jak wielka artystka. Kostia stroi miny, jakby dopiero co wrócił z berlińskiej parady miłości. Inni na tej scenie zaledwie są. W "Mewie" Czechowa dość grubiański Ilja mówi: "Kiedyś rosły tu dęby, dziś pozostały pnie". Pucher widać zastał już tylko aluminium, łyżwy i plastik.
Ale - kto wie - Pucher może mieć rację. Może naprawdę współcześni artyści dyskutują o teatrze w poczekalniach u dentysty. Może miłosne pary nawiązują porozumienie tylko dzięki kamerom programów talk-show. Być może nawet romans na lodowisku jest pobudzający - pamiętam podobną scenę w "Love story". Ale jeśli tak - dlaczego widziałem więcej magii teatru w kilkuminutowych klipach zespołu Rammstein niż w dwugodzinnej "Mewie" Puchera. No i do czego artyści potrzebują Czechowa. Łatwiej zaprosić do współpracy scenarzystów "Ally McBeal". To prawie o tym samym.