Mgły

"Księgi Jakubowe" - reż. Michał Zadara- Teatr Narodowy w Warszawie - 16 listopada 2022

Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk oczyma Michała Zadary, są lepsze od książki, ale nie są doskonałe. Czego im brakuje? Czy naprawdę ukazały różnorodność przedrozbiorowej Rzeczypospolitej? Czy aktorzy potrafili stawić czoła rzeczywistym postaciom historycznym poddanym interpretacji Noblistki? Czy interpretacja interpretacji działa? O tym opowie poniższa interpretacja interpretacji interpretacji.

Wszelką dyskusję o adaptacji dzieła tak wiekopomnego, jak Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk wypadałoby zacząć od krótkiego omówienia samej książki. Tokarczuk, tworząc swojego Jakuba Franka, opierała się głównie na badaniach Gershoma Scholema i Pawła Maciejki dotyczących Kabały, Mesjanizmu, Sabatianizmu i Frankizmu.

Zgodnie z nimi kabała luriańska, w której nowy, główny element stanowił mesjanizm, stała się bardzo popularna we wszystkich warstwach ludności żydowskiej. Była fundamentem, na którym oparł swoje idee Natan z Gazy, przez którego działania, Szabtaja Cwi ogłosił się mesjaszem, by następnie przejść na Islam. Z czasem stronnicy Szabtaja podzielili się na dwa obozy. Jeden bardziej a drugi mniej radykalny. Z tym drugim związany był pochodzący z Podola Jakub Lejbowicz zwany później Frankiem, uważający siebie za kolejne wcielenie Szabtaja Cwi, który podążał tą samą drogą co Cwi, przeszedł na obcą religię. W przypadku Franka było to Chrześcijaństwo w wersji rzymskokatolickiej.

Ruch zapoczątkowany przez Franka ukazany jest w książce Tokarczuk, idącej śladem Scholema, niczym grupa proto-aktywistów, popularyzującą wolną miłość, kosmopolityzm i sekularyzm w sensie odrzucenia nakazów i zakazów tradycyjnych religii i równość poprzez krytykę społeczeństwa opartego na różnicach stanowych. Scholem zaczął pisać swoją kontrhistorię a właściwie historiozofię Judaizmu w latach trzydziestych ubiegłego wieku, w opozycji przeciwko poprzednim pokoleniom niemieckich Żydów, którzy zdecydowali się na asymilację. Była to jego wersja buntu przeciwko liberalnym rodzicom. W tym czasie o uwagę młodego, zrewoltowanego Żyda walczyły dwie masowe ideologie – Syjonizm i Socjalizm. Gershom wybrał tę pierwszą a jego brat Werner drugą. Tokarczuk w swojej książce wraca mentalnie do owych niespokojnych czasów, nakierowuje na nie uwagę czytelnika, a osiemnastowieczna rzeczywistość jest jedynie zasłoną dymną kryjącą w sobie dydaktyzm pisarki.

Odpowiedzią Tokarczuk na współczesne problemy jest czysto konserwatywny powrót do ideologii lat trzydziestych dwudziestego wieku, ze wszystkimi negatywnymi konsekwencjami, jakie niesie ze sobą. Nie jest pierwszą i nie ostatnią osobą, która to robi, ale na dłuższą metę pisanie agitpropu nie przynosi jej chwały, tym bardziej, gdy jakość jej prozy pozostawia wiele do życzenia. Poza tym akurat ten czytelnik nie lubi być traktowany jak dziecko, któremu trzeba wbić do głowy takie czy inne wartości. Wszystko to jest trucizną umysłu i pozostawia niezmywalną skazę na książce. Postacie są jedynie tubą dla głosu autorki, nie są w stanie istnieć autonomicznie.

Z jakiegoś powodu (załóżmy, że z nagrodzenia Tokarczuk Nagrodą Nobla w 2018) Michał Zadara postanowił przenieść tę, nudną, wlokącą się w nieskończoność i nic niewnoszącą opowieść na scenę. Wyszło mu to lepiej, niż można się było spodziewać po niewdzięcznym materiale, ale nie było pozbawione pewnych wad.

Postawił przed widzami zaporę obrazującą Niebo, przez które przepływała Jenta, wyidealizowane alter ego Tokarczuk, dla której niewyobrażalne byłoby użycie męskiego narratora. W jej rolę wcieliła się Barbara Wysocka, by oddać swoim drapieżnym, acz pretensjonalnym głosem narrację Tokarczuk. Było to samo w sobie dosyć wyrazistym wstępem, lecz im dłużej trwało, to stawało się coraz bardziej nużące, odstręczające, odmóżdżające, irytujące, zagłuszające i kneblujące własne myśli. Wracając do dekoracji, przed widzami stoi zapora z bliżej nieznanego materiału obrazująca niebo, tymczasem Jenta w Wysockiej snuje swoją opowieść, byśmy znaleźli się nagle we wnętrzu domyślnego żydowskiego domostwa przyniesionego do życia smugą światła i zapadnięciem się fragmentu niebiańskiej bariery.

Scena ożywa i nabiera życia, aczkolwiek przedstawiona jest dosyć stereotypowo, jak gdyby główną cechą wyróżniającą Żydów na pierwszy rzut oka i ucha był wrzask, rozgardiasz i chaos. Celował w tym szczególnie Oskar Hamerski w roli rabina Nachmana z Buska, który przez cały spektakl mówił donośnym, podniesionym głosem, tak żeby było go słychać nawet po drugiej stronie Wisły, uważam, że można by go było trochę zniuansować, albowiem rabini na ogół nie są znani z podnoszenia głosu, ale przynajmniej był bardziej rozpoznawalny na tle innych aktorów. Jakub Frank (Henryk Simon) był przedstawiony zgodnie z duchem książki, jako typowy zapalczywy ideolog, którym czasami wstrząsają, nie wiadomo czy do końca autentyczne mistyczne wizje. Nie przepadam za nim. Rolą proroków nie było tworzenie nowych społeczności tylko korygowanie już istniejących. Poza tym w Talmudzie (porządek Nizkin, traktat Baba Batra12b) napisane jest:„ R(abbi) Johanan powiedział: Od czasu zniszczenia Świątyni proroctwo zostało odebrane prorokom i dane głupcom i dzieciom". Muszę się z tym zgodzić i ugiąć pod jarzmem tradycji. Co nie znaczy, że gra Henryka Simona była zła, bardziej chodzi o to, że sama postać Jakuba Franka odstręcza. Może zagrał aż tak dobrze, że był podobnie nieprzyjemny jak oryginał.

Mimo umowności dekoracji i typowego dla współczesnego teatru braku realizmu w tle (zmieszanego z równie typową dla wszelkich teatrów ostatnio grze opierającej się na prowokacyjnym kiczu lub kiczowatej prowokacji) jakimś dziwnym sposobem udało się oddać momentami namiętności i wątpliwości rządzące grupką zagubionych w świecie zmieniających się wartości ludzi. Dało się to odczuć szczególnie w momentach, w których zaczynają oni mieć wątpliwości co do intencji swojego Pana i Władcy.

Jerzy Radziwiłowicz, jako stary Frank, był bardzo niewyraźny w literalnym znaczeniu tego słowa, ponieważ bardzo trudno było zrozumieć, co mówi, przez co cały wysiłek widza włożony był w zrozumienie wypowiedzianych przez niego słów, a nie w ich interpretację. Dlatego druga połowa była znacznie gorsza i mniej dynamiczna niż pierwsza. Cała akcja skupiała się na tym, że Jakub siedział na swoim dworze, rozsądzał i oceniał różne sprawy, próbował utrzymać swoją zamierającą działalność przy życiu. Gra wszystkich aktorów była dosyć poprawna, starali się wydobyć jak najwięcej z niezbyt udanej pod względem literackim książki. Już za to należy im się pochwała.

Znacznie ciekawsze od ani bardzo złej, ani bardzo dobrej gry aktorów były wizualne próby ukazania kontaktu między człowiekiem a Bogiem. Na przykład w momencie, gdy Elisza Shor wznosi w górę papierowy amulet, który ma utrzymać Jentę przy życiu, dopóki dopóty trwa wesele w domu Shorów, pada na niego z dala strumień światła, a amulet rozbłyskuje śnieżnobiałym, oślepiającym, księżycowym blaskiem. Bardzo efektowne, niezależnie od tego, że państwo Shorowie znali i posługiwali się najbardziej popularną i lekkostrawną wersją Kabały, kluczowe zasady, której nie były rozprowadzane szeroko wśród ludu, lecz znane były jedynie wtajemniczonym adeptom, więc wątpliwe, żeby Bóg raczył na nie zareagować w jakikolwiek sposób, nie zawsze zresztą odpowiadał nawet kabalistycznym mistrzom. Podobnie, gdy Jakub Frank „uzdrawia" chorego, zza kotar wyłaniają się kłęby białego dymu, by pochłonąć postacie na scenie i by wznieść się następnie powoli w górę niczym słup dymu w Księdze Wyjścia.

Również w Tableaux, gdy Jakub wraz z grupą swoich wyznawców/krewnych obserwuje kometę na nocnym niebie, widać gołym okiem odniesienia do dziewiętnastowiecznych obrazów ukazujących rytuał Kiddusz Lewana „Uświęcenie Księżyca", gdy odziane w białe tality, niewyraźne postacie rzucają długie cienie na ziemię spowitą srebrną, księżycową poświatą. Towarzyszy temu wszystkiemu nieco schindlerowska (mam na myśli Listę Schindlera) muzyka próbująca nadać widzianym obrazom liryczną, słuchową głębię, staje się sztampowa zaraz po wysłuchaniu pierwszych nut i potem powtarza się aż do końca (tutaj naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic). Strefa muzyczna mogłaby być trochę bardziej rozbudowana, tym bardziej że towarzyszymy wędrówkom Franka po różnych krajach. Na przykład w części weselnej dobrze byłoby dać jakąś klezmerską nutę, we wspomnieniach z Turcji jakąś bliskowschodnią lub bałkańską melodię, wreszcie na dworze Józefa II w Wiedniu muzykę kameralną.

Wykonanie w tym wypadku przeczyło własnym założeniom mającym promować różnorodność, cokolwiek przez to rozumiał reżyser wraz z zespołem. Z drugiej strony wspomniana muzyka pomagała budować udaną atmosferę tajemniczości, która pozostała w pamięci na długo (relatywnie długo) po spektaklu.

 

Michał Grossman
Dziennik Teatralny Warszawa
26 listopada 2022
Portrety
Michał Zadara

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...