Między bańkami Szewce

"System" - reż. Theodore WyDumski - Teatr Ad Spectatores

Zagrany w cyklu Scena Inicjatyw Aktorskich spektakl nie zachwycił. Niby były w nim pomysły, było antysystemowe przesłanie, była duża dawka absurdalnego humoru, zwłaszcza słownego, była bardzo ciekawa scenografia. Jednak wiwisekcje wyrazów i fraz, choć świadczące o dużym wyczuleniu autora na brzmienie języka, wydawały się chwilami sztuką dla sztuki. Wytwarzały opary absurdu, które nie zawsze miały co spowić.

Dramat polityczny oscyluje zazwyczaj między uniwersaliami a czytelnymi aluzjami do bieżących wydarzeń. Najnowsza produkcja Ad Spectatores wprawdzie nie unika jednych ani drugich, ale podążając za tekstem przemyka między żarówkami, wydobywa z języka dwuznaczność, budzi odległe skojarzenia literackie i spuszcza się w zasłonę ciemności. Za niejednoznaczność płaci jednak wysoką cenę. Spójność fabularna została złożona w ofierze na ołtarzu eksperymentu literackiego i teatralnego. Idealniej byłoby nie składać, ale zachować. Tym bardziej, że nie wszystkie fragmenty zalśniły jednakowo.

 Prezydent, któremu w trakcie pożegnalnego przemówienia telewizyjnego dochodzi do prowadzenia czternasta wojna, popełnia na ekranie samobójstwo. Złożone starannie wyprostowane dłonie nie pozostawiają wątpliwości, o którą głowę państwa mogło chodzić. Czternastka jest także liczbą dmuchanych lal, które zmieściły się w rządowej limuzynie, a pojawia się jeszcze i w innym kontekście. Jeśli usunąć ze znamiennej daty środkowe zera, to otrzymamy właśnie tworzące tę liczbę dwie cyfry. Na miejsce dawnego „uznaje się” nowy prezydent (Kamil Toliński). Dobiera sobie „z ulicy” Szambelana (Jarosław Książek) i Asystentkę, byłą latarnianą prostytutkę Amandę, obecnie wygarsonkowaną Dorothy (Katarzyna Baraniecka). Porozumiewa się z nimi z pozycji zbiurokratyzowanej władzy, w konfliktowej komunikacji powołując się na dekrety, dzięki którym w mgnieniu oka potrafi uciszyć niewygodnego rozmówcę. Takich absurdów widz napotyka w sztuce więcej. Humor jest jednak na tyle subtelny, że nie wzbudza parkosyzmów śmiechu, a jedynie uśmiech. Sam nowy prezydent kończy zresztą w podobny sposób, jak jego poprzednik. Zdradzony i opuszczony przez najbliższych współpracowników przykłada sobie pistolet do skroni.

Z tym oczywistym, piętnującym błyskawiczne wyrodnienie władzy, wątkiem, w spektaklu przeplatają się jeszcze dwa inne, obydwa krytykujące możliwe przejawy buntu wobec aktualnej władzy: formalnego, z namiastką demokratycznej drogi tworzenia alternatywnego ośrodka rządzenia, i nielegalnego, opartego na konspirze rewolucjonistów (Marcin Chabowski i Paweł Kutny), nieudolnie kontestujących obecny układ. System wchłania obydwie próby obalenia go, nie pozwala im się rozwinąć i mieć pozytywnych konsekwencji („Jesteś za systemem lub przeciw niemu, ale zawsze jesteś częścią tego systemu” – powiedział jeden z bohaterów). Polityka polega na personalnych przetasowaniach, odgrywaniu ról, realizacji indywidualnych ambicji, wzajemnym knuciu, podgryzaniu się, ujarzmianiu i eliminowaniu. Nie ma w niej miejsca na realizację wielkich idei, uczciwość, lojalność. Wielkie hasła są wyłącznie instrumentem ogłupiającym, a cynizm stał się tak powszechny, że można go wnieść na sztandary, co zresztą czyni samozwańczy prezydent deklarując: „Ja, obywatel Myślipospolitej Dziwaczej uroczyście ślubuję wiernie szkodzić memu narodowi, nigdy, przenigdy nie dotrzymać postanowień Prostytucji Myślipospolitej, działać na szkodę Nierządu, w razie sprawiedliwości stanąć do walki, zadać nieuleczalne rany ojczyźnie, wtrącić w bezdenne zohydzenie, potępić, ażeby oczyścić, oczyścić do cna! Tak mi dopomóż i już!" Cytat ten dobrze obrazuje rodzaj zabaw słownych i trawersacji języka publicznego, którym oddawał się Autor. Jednak te słowne zabawy nie są prowadzone konsekwentnie i do końca. Być może zachowana została dzięki temu komunikatywność, ale zabrakło tego szaleństwa, które nieuchronnie następuje, gdy język pęka ostatecznie i wszelkie sensy się zatracają.

Akcja Systemu nie jest jakoś szczególnie porywająca. Asystentka / eks-ulicznica zdradza swojego mocodawcę i pozbywa się współpracownika. Nie wiadomo, czy zrealizuje swój cel, jakim jest przejęcie władzy, ale i tak nie będzie to miało większego znaczenia dla losu rządzonej ludności. Nic nie wskazuje na to, żeby absurdalne i uznaniowe decyzje w przyszłości miały zostać zastąpione przez takie, które dają nadzieję na dobrobyt i sprawiedliwość. Być może nawet, jak dotąd, podziemie pozostanie zasypane piaskiem, by uniemożliwić rewoltę, a przestępców będzie łapało się w drodze losowania. Nawet jeśli komuś, jak kioskarce Apolonii Sztos (Dagmara Bąk), uda się pozyskać i okiełznać własnego obywatela („Ja tu mam, kochanieńki, własne głosowanie”, ”Kupuje czy głosuje? Bo ja nie wiem jak się zachować”, „Gratuluję, jesteś moim pierwszym obywatelem”), to potem co najwyżej dosiądzie go we władczej pozie, udowadniając, że nawet taka mini-demokracja może być groteskowo zdeformowana i poddająca się nieredukowalnej hierarchizacji.

Najzabawniejszy wątek przedstawienia odgrywają dwaj konspiratorzy, w role których wcielili się jedni z najbardziej rozpoznawalnych aktorów Ad Spectatores - Chabowski i Kutny. Ten drugi po raz kolejny, niczym znak firmowy, wypowiada słowa „ja p….olę”, znane starym bywalcom ze skeczu „ekologicznego”, a także, choć w nieco innej formie, ze skeczu o robotniku, któremu się w łóżkowej sytuacji zaplątały sznurowadła. Ta nieprzypadkowość obsady dobrze się sprawdziła, a zawiązanie tajnego spisku, którego celem była „krasnalizacja Myślipospolitej Dziwaczej” dało okazję do popisu gry aktorskiej. Przypadkowe zamiany ról między konspiratorami znów przywołały motyw hierarchii i władzy. Nawet dwóch niepozornych spiskowców nie mogło knuć na partnerskich zasadach. Któryś z nich – raz jeden, raz drugi – musiał dominować, być mądrzejszy, wręcz fizycznie górować. Te interferencje relacyjności i fizyczności pojawiały się zresztą w absurdalnej formie, gdy na przykład powtarzając słowa „uda się” jeden ze spiskowców klepał się po udach.

Bodaj najciekawszą sceną jest ta, w której jeden z konspiratorów próbuje tłumaczyć drugiemu znaczenie zakazanych prezydenckim dekretem słów takich jak: wolność, immunitet czy ojczyzna. Przy tym ostatnim nuci znany przed laty przebój zespołu Dżem „Czerwony jak cegła…” Nawet podstawowe, oczywiste, wydawałoby się, rzeczy nie są łatwe do zdefiniowania. Ale co może być łatwego w świecie, w którym morze jest już tylko błotnistym bajorem a słowa „Widziałem ryby. Nie maiły rąk ani nóg. Sam tułów” brzmią jak niewiarygodna przechwałka?

Poszukiwanie ideologicznego przesłania w tym spektaklu może jednak okazać się niesłuszne. Bardziej bowiem skupiało się on na słownych grach niekiedy opartych na eksploatacji znanych słów („zowczałem… zszopiałem… skoźlałem…”), innym razem wykorzystujących podobieństwo brzmienia ( „skazuję cię na ćwieć”, „świeczki sił sprośnych”?), niż na sprawnym konstruowaniu akcji. W konsekwencji zabrakło tego napięcia i skupienia, które potrafi wywołać wciągająca fabuła. Niedostawało – pomimo wielu pomysłowych i wymyślnych scen – tego zaskoczenia, które stanowi nagrodę za uważność. Nawet scena nieoczekiwanego uduszenia kablem telefonu nie okazała się tak dramatyczna, jak mogłoby się wydawać.

Bardzo interesująca i stawiająca aktorom duże wymagania logistyczne była scenografia. Bezcieniowe żarówki, zawieszone na różnych wysokościach, zapalane i gaszone przez bohaterów, pozwalały podkreślać ruch, przenosić miejsce akcji lub jedynie punkt centralny scenicznego dziania się. Przemieszczanie się w ciemnościach wymagało dużych umiejętności, gdyż miało miejsce w czasie, gdy aktorskie źrenice nie zdołały się jeszcze zaakomodować do ciemności. Nie dało się zaobserwować jakichś ewidentnych obrażeń ciała ani stłuczonego szkła, więc aktorzy poradzili sobie z tym zadaniem znakomicie.

Dziwaczność tekstu sprawiała, że nie w każdym przypadku był idealnie płynnie wypowiadany. Przyjdzie pewnie poczekać kilka przedstawień, żeby przekonać się, czy dramatowi brak melodii i rytmu, które pozwoliłyby rozwinąć skrzydła aktorom, czy też jest to tylko sprawa niewystarczającego przećwiczenia właściwego zresztą większości premier. Mimo tych niedociągnięć należy wyróżnić grę wspominanego już dwukrotnie duetu z podstawowego składu Ad Spectatores, a także Jarosława Książka, świetnego zarówno w roli Szambelana, jak Obywatela.

Zagrany w cyklu Scena Inicjatyw Aktorskich spektakl nie zachwycił. Niby były w nim pomysły, było antysystemowe przesłanie, była duża dawka absurdalnego humoru, zwłaszcza słownego, była bardzo ciekawa scenografia. Język chwilami nawiązywał do Gombrowiczowskiego. Choćby wielokrotnie w różnych kontekstach wypowiadanemu „uznawaniu (się)” autor nadał autonomiczne znaczenie, podobnie jak klasyk Witold ongiś „brataniu się” lub „przyprawianiu gęby”. Jednak we wrocławskim przedstawieniu język ten nie zawsze był porywający i świeży. Wiwisekcje wyrazów i fraz, choć świadczące o dużym wyczuleniu autora na brzmienie języka, wydawały się chwilami sztuką dla sztuki. Wytwarzały opary absurdu, które nie zawsze miały co spowić.

Sam pomysł fabularny, na którym oparta została sztuka, budzi skojarzenia z jednym z najlepszych dramatów Witkacego, w którym rewolucja szewców nie przynosi zasadniczych zmian na lepsze. W Systemie pomiędzy metalizowanymi bańkami żarówek przemykały jakoby duchy tamtych scenicznych postaci. W obu przypadkach czysta forma nie była na tyle czysta, aby nie wzbudzić u widza także innych niż formalne oczekiwań. Stanisław Ignacy dał jednak reżyserom łatwiejsze zadanie niż Wy-Dumski sam sobie. W porównaniu z Trzema żelaznymi zasadami mężczyzny seniora najnowszy jego spektakl, wypadł mniej spójnie, mniej przebojowo, mniej przekonująco. Fakt, że tak wy-dumany tekst jest trudny do wyreżyserowania, w tym przypadku częściowo tylko usprawiedliwia reżysera.

Jarosław Klebaniuk
Wywrota
8 marca 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia