Miłość do musicalu na operowej scenie Łodzi

"My fair lady" - reż. Maciej Korwin - Teatr Wielki w Łodzi

Nie da się ukryć - kochamy musicale. Zresztą jest je za co kochać. Premiera na scenie Teatru Wielkiego w Łodzi musicalu "My Fair Lady", który trudno nazwać nowoczesnym, dowiodła jak bardzo w swojej miłości jesteśmy spragnieni tego typu inscenizacji w łódzkich teatrach.

Musical "My Fair Lady" Fredericka Loewe, do libretta Alana Jaya Lernera, będzie prawdopodobnie hitem tegorocznego sezonu łódzkiej opery. Bilety na poszczególne spektakle sprzedają się jak automaty do gier hazardowych i już niedługo trudno się będzie dostać na tegoroczne przedstawienia. To dowód na to, że choć od sceny operowej oczekiwalibyśmy sztuki wyższego lotu (no i oper przede wszystkim), to jednak ze względu na pragnienia widowni (wyrażone chociażby w przedsezonowej ankiecie Teatru Wielkiego), należałoby jej jednak na to pozwolić od czasu do czasu (szczególnie w kontekście ciągłego remontu Teatru Muzycznego w Łodzi). Podkreślając "od czasu do czasu" i dodając założenie, że będą to inscenizacje udane.

Czy taka jest "My Fair Lady" w reżyserii Macieja Korwina? Wersja zaproponowana przez dyrektora naczelnego i artystycznego Teatru Muzycznego w Gdyni jest przyjemną rozrywką, osadzoną w najbardziej podstawowych prawidłach scenicznego musicalu, i chyba ani przez chwilę nie miała ambicji być czymś więcej. Widowisko ma dobre tempo, zasadnie rozłożone akcenty, nie proponuje niczego nowego, nie stara się widza zaskakiwać, a raczej odwołuje się do jego przyzwyczajeń i tego, co już kiedyś polubił. Adresatem łódzkiego spektaklu jest jak najszersza widownia, ale jestem przekonany, że takie było jego założenie i zrealizowanie tegoż założenia można poczytać za atut.

Ale można też, oczywiście, uznać za wadę. "My Fair Lady" Macieja Korwina to rzecz sympatyczna, jednak jest bardziej zabytkiem, niż twórczym odniesieniem się do musicalu i teraźniejszości. Dziś już warto trochę inaczej reżyserować, można też znacznie mniej tradycyjnie aranżować i interpretować muzykę. Współczesność daje też dziś okazję do bardziej ekspansywnej, a i zarazem nowocześniejszej gry aktorskiej w musicalu. Takie zabiegi, moim zdaniem, wartość "My Fair Lady" na ambitnej, nowoczesnej scenie teatralnej znacznie by podniosły? Czy to jednak konieczne? Sądząc po reakcjach publiczności spragnionej i klasyki musicalu realizowanej "po Bożemu" - nie. Jeśliby jednak każda kolejna premiera Teatru Wielkiego miała podlegać tym zasadom, należałoby powiedzieć zdecydowanie "nie".

Do roli Elizy Doolittle wybrano w Łodzi Karolinę Trębacz z Gdyni oraz naszą Patrycję Krzeszowską. Nie tylko lokalny patriotyzm przemawia za tym, iż ów "pojedynek" wygrywa ta druga. Krzeszowska dużo lepiej śpiewa, wkłada w swoje wykonanie mnóstwo energii, a niedostatki aktorskie nadrabia wdziękiem i zaangażowaniem. Umiejętnościami i doświadczeniem aktorskim popisuje się za to Wojciech Paszkowski (znany m.in. z ról w serialach), gorzej jest z siłą wokalną, ale też i inscenizatorzy nie zmusili go do większego wysiłku. W międzyteatralnej obsadzie (oprócz artystów Teatru Wielkiego w Łodzi i Teatru Muzycznego z Gdyni, są też aktorzy łódzkiego "Jaracza" i warszawskiej Romy) o całkowite "kupienie" widowni postarał się Grzegorz Szostak jako Alfred Doolittle. Wyrazisty, przezabawny, dynamiczny. W zrobionej "pod publiczkę" inscenizacji to on zrealizował powierzone mu zadanie najbardziej dosłownie.

Dariusz Pawłowski
Polska Dziennik Łódzki nr 235
8 października 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia