Miłość u Villqista

"Miłość w Königshütte" - reż. Ingmar Villqist - Teatr Polski w Bielsku-Białej

Poruszanie w teatrze tematów trudnych - czy to historycznie, czy to społecznie - może być w pewien paradoksalny sposób wygodne. Z jednej strony, nieuniknione kontrowersje sztucznie generują widownię i zainteresowanie mediów

Z drugiej natomiast, każda krytyka – bez względu na argumenty – może zostać odparta zarzutem niezrozumienia prezentowanej w sztuce mniejszości. To ostatnie pojęcie wydaje się zresztą szczególnie pomocne w przypadku spektaklu „Miłość w Königshütte” Ingmara Villqista. Problem jest jednak w tym, że spotykamy się tu z niezrozumieniem nie tyle Śląsko-Polskich relacji, ile raczej teatru jako takiego.

Tytułowe Königshütte to, oczywiście, Chorzów. Villqist w swoim przedstawieniu pokazuje – a może raczej: chciałby pokazać – Śląsk tuż po Drugiej Wojnie Światowej. I choć specyfika tego regionu jest bardzo skomplikowana, w teatrze powstaje obraz do bólu prosty. Autor sztuki w sposób dosłowny i bardzo wyraźny wartościuje nie tyle ludzkie postawy, ile poszczególne narodowości. A to – jak wiemy właśnie z historii – zawsze jest niebezpieczne. U Villqista, Polacy jeśli nie są utajonymi psychopatami, to okazują się „zakamuflowaną opcją radziecką”. Ślązacy natomiast to istoty promieniujące samym dobrem i... w dużej mierze pozbawione charakterów. Papierowe postaci to chyba największy grzech Villqista – zarówno jako dramaturga, jak i reżysera.

Spektakl zbudowany jest wokół specyficznej konwencji. Tło stanowią dekoracje typowe dla wnętrza śląskiego domu. To tam obserwować będzie można sielskie (aż do przesady) obrazki z życia rodzinnego. Środek sceny zajmuje natomiast ogromny czerwony kwadrat, nieco przypominający ring bokserski. To w nim pojawiają się aktorzy, których rola ograniczona zostaje do deklamowania twarzą do widowni mniej lub bardziej wytartych zwrotów. To w nim również z brutalną powojenną rzeczywistością (również tą obozową) miałby się zmierzyć główny bohater.

Owa postać – odgrywana przez Artura Święsa – to lekarz wojskowy, wcielony siłą do Wehrmachtu, który po zakończeniu wojny chce służyć w polskim wojsku. Poza tą decyzją okazuje się on całkowicie bezwolny. Owszem, kiedy trzeba, staje się bohaterem, ale czyni to w sposób tak beznamiętny, że przestajemy podejrzewać go o jakiekolwiek ludzkie uczucia. Na domiar złego, ożeniony zostaje z prawdziwą femme-fatale (w tej roli Anna Guzik) – polską nauczycielką, która nie waha się maltretować swoich uczniów za śląską wymowę.

Ponieważ Marzena przedstawiana jest jako zepsuta do szpiku kości, a dr Schneider jako do szpiku kości dobry, to w relacjach pomiędzy tymi postaciami krył się materiał na prawdziwy dramat. Tylko, że z ich historii należałoby wydobyć coś więcej, niż tylko bariery związane z pochodzeniem. Sama postać Marzeny stwarzała takie możliwości.

Villqist idzie jednak najprostszą z możliwych dróg. Widać to również w dobranej przez niego symbolice. Ilość patosu, włożonego w finałowe sceny, woła o pomstę do nieba. Chciałoby się powiedzieć, że tego nie można opisać, to trzeba zobaczyć na własne oczy. Ale nie. Nie trzeba. W samym tekście sztuki jest wystarczająco wiele kwestii rażących poczucie dobrego smaku.

Villqist z premedytacją (bo trudno posądzić go o nieświadomość) rozgrywa przeciwko sobie Ślązaków i Polaków. Czyni to za pomocą na tyle marnej sztuki, że chciałoby się całą rzecz przemilczeć. Myślę, że Śląsk, a szczególnie jego mieszkańcy, zasługują na spektakle ze znacznie wyższej półki – również te osadzone w miejscowych realiach. Sukces „Cholonka” i „Polterabend”  potwierdziły, że na „śląskie” sztuki jest zapotrzebowanie. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że zostanie ono "zagospodarowane” przedstawieniami na przyzwoitym poziomie.

Barbara Englender
Dziennik Teatralny
18 lipca 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia