Misiuro przeciw sobie - o nowym spektaklu Tamashii

"Men\'s dance", Opera Bałtycka w Gdańsku

Po niemałej, trwającej prawie dekadę przerwie, Wojciech Misiuro powrócił jako choreograf i reżyser do przestrzeni trójmiejskiej kultury. Jego spektakl "Tamashii" (co można przetłumaczyć jako "dusza") został włączony do wieczoru miniatur baletowych (!), obok "Kilku krótkich sekwencji" Jacka Przybyłowicza i "Tango life" Romana Komassy.

Podczas wieczoru miał miejsce zdecydowany progres, najpierw na scenie zobaczyliśmy "Tango life", najmniej udaną propozycję tego wieczoru. Przerysowane obrazy, brak osobowości scenicznych, w efekcie czego zespół przysłonił solistów, zamiast wybuchu namiętności - publiczność stała się świadkami szarpanych ruchów tancerzy. Zdecydowanie wolałam skoncentrować się na muzyce, odgrywanej na żywo przez formację Tangueros Balticos, niż podziwiać skomplikowane, lecz zupełnie obojętne mi figury i manierycznie przerysowane pozy. Sytuacje ratowały sceny zespołowe, ale lepiej zrobiłoby spektaklowi unikanie ilustracyjnych, pseudo-pantomimicznych obrazów rodzajowych, jak np. scena w autobusie czy tramwaju z trzęsącymi się tancerzami, co miało przedstawiać przemieszczanie się w pojeździe komunikacji miejskiej. 

Później nastąpiła wysmakowana estetycznie miniatura Jacka" Przybyłowicza z wideo Katarzyny Kozyry. I na koniec wieczoru, zetknięcie z legendą, z Teatrem Ekspresji, który dla jednych było przywołaniem wspomnienia, wyjątkowego zjawiska teatru ciała, a dla drugich - tych młodszych - wskrzeszeniem mitu, tradycji. 

W "Tamashii" miał wystąpić skład z dawnego Teatru Ekspresji, jednak na scenie pojawił się tylko Andrzej Chorab, Krzysztof Baliński i Jacek Krawczyk, którego dzisiejsza publiczność bardziej identyfikuje z Teatrem Okazjonalnym niż Teatrem Ekspresji. Właściwie jego "gościnną" obecność na deskach Opery i w tym spektaklu odbieram raczej jako ukłon w stronę dawnego mistrza. Obsada całego przedstawienia liczy dziewięć osób, mimo to wielkim zaskoczeniem okazało się zaangażowanie do choreografii Misiury tancerzy z zespołu Opery Bałtyckiej. Nie żebym miała coś przeciw nim, ale to przecież sam mistrz wielokrotnie przez długie lata działania Teatru Ekspresji podkreślał, że celowo unika tancerzy zawodowych o profilu baletowym - wolał sportowców, którym zapewniał trening dynamiki i plastyki ruchu, ale także klasyki. Sam Misiuro porzucił na wiele lat środowisko baletowe po tym, jak zakończył współpracę z Jarzynówną-Sobczak. Przedstawienia baletowe otwarcie krytykował za banalność przekazu i zatracenie kodu wspólnego ze współczesną publicznością. A teraz po latach, czyżby Misiuro stracił to przekonanie i powrócił właśnie do opery? Niestety, scena ta jest zbyt duża, by mogła służyć widowisku, niuanse w ruchu, powracające zatrzymania widać tylko z pierwszych siedmiu rzędów (a co zresztą?). Jakości i dynamika ekspresji rozmywają się, nie z winy tancerzy-aktorów, tylko przestrzeni Opery Bałtyckiej. 

A jednak balet ? - protestuję ! 

Kiedyś Misiuro, na powtarzające się próby klasyfikacji Teatru Ekspresji i uchwycenia jego nowego, niewerbalnego języka artystycznego, odpowiadał enigmatycznie, że jego teatr jest i nie jest baletem, sytuując go na pograniczu pantomimy, akrobatyki, baletu czy teatru. Kiedy indziej mówił, że bliższy precyzyjnego określenia specyfiki Teatru Ekspresji wydaje mu się termin "teatr obrazu" niż "teatr tańca", mimo że fascynowały go prace Piny Bausch, ale także "opery muzyczne" Roberta Wilsona. Tym razem choreograf przystał na najprostsze określenie - wieczór miniatur baletowych. Szkoda. Wiele niepotrzebnego zamieszania wprowadza taka niedbałość o nazewnictwo, dlatego Polska na własne życzenia jawi się jako kraj hegemonii form baletowych nad innymi zjawiskami ekspresji cielesnej. 

Autocytaty czy autoplagiaty ? 

Nowy spektakl lecz estetyka pozostała ta sama, co niegdyś. Takie odniosłam wrażenie, jednak trudno mi się upierać. Teatr Misiury znam już tylko z nagrań, opisów i zdjęć jak większość widzów młodszego pokolenia. "Tamashii" było więc pierwszym zetknięciem z legendą, tym razem jako żywy teatr, w którym odnajduję korzenie dla form Tanztheater w polskim wydaniu. Oczekiwania moje były nader wysokie. Wcześniejsze doświadczenie taneczno-teatralne pokolenia, do którego należę, ukształtowały przedstawienia Dady, Teatru Okazjonalnego czy Mikołaja Mikołajczyka. Jak na tym tle usytuować hybrydę Teatru Ekspresji i zespołu Opery Bałtyckiej w "Tamashii"? Forma ekspresji nie należy już do awangardowych, nie tylko z perspektywy historii tańca europejskiego, także z naszego polskiego kontekstu. Znamy już te formy i im pokrewne, ale przecież nie tylko oryginalnością formalną można sobie zaskarbić publiczność. 

I znów odwołam się do historii Z dokumentacji wynika, że w 1987 r., podczas naboru do pierwszego zespołu, z którego miał się wyłonić Teatr Ekspresji, jednym z haseł był postulat - teatr młodych artystów dla młodej publiczności. A co za tym idzie, poruszamy ich tematy i problemy. Co "Tamashii" ma wspólnego z młodym widzem? Jak wiadomo, co obowiązywało dziesięć lat temu, nie musi być aktualne dzisiaj, ale czy Misiuro wie, że również traci kontakt z młodą publicznością? 

Tamishii jest sekwencją scenek obyczajowych z japońskiego życia, ale to raczej obraz Japonii dla turystów. Jednak, gdy przyjmiemy tę optykę, okazuje się, że przez ten świat przebiega mocne pęknięcie. Postacie kobiece są zupełnie przypadkowe, pojawiają się drobiąc na pointach, "zadzierają nogi do uszu". Smukłe, wysokie w szarych, monochromatycznych, obcisłych trykotach. Wdają się antytezą raczej niskich, ubranych w wielobarwne kimona Japonek z drzeworytów. Poza dekoracyjnymi fryzurami, które nawiązują do kultury Japonii, stylizacja, wydaje się, ich nie obowiązuje, a przecież właśnie ona buduje oś, na której opiera się całe przedstawienie, na fascynacji kulturą japońską, na jej odcieniach. W spektaklu jest przywołany jeszcze jeden obraz kobiety Wschodu, tym razem rodem z mangi. "Mangową" postać powinny charakteryzować duże, nienaturalnej wielkości oraz o dziwnie symetrycznym kształcie oczy, intensywny kolor włosów. W "Tamashii" znakiem rozpoznawczym "nowoczesnej kobiety" staje się intensywny pomarańczowy kolor jej włosów. Mimo to zadziwia mnie skromna paleta barw scenografii i kostiumów: czarne przepaski skórzane u samurajów, biało-czarne kimono, szare trykoty i zielony świeży bambus w tle. Dość monotonny to pejzaż i nieudolnie naszkicowane portrety Japonek. 

Patrząc w głąb historii tańca, sto lat temu, jak przywykło zaczynać się baśnie, innym charyzmatyczny, właśnie nawet nie choreograf, a impresario, manager kultury Siergiej Diagilew zaproponował tancerzom, choreografom i plastykom, balety inspirowane folklorem, najpierw rosyjskim, a później hiszpańskim. Wykorzystujące bogatą feerie barw, z przywiązania i miłości do których znane są oba kraje, stworzył nowy świat podszyty folklorem. Można to było dostrzec w figurach tanecznych, wzorach na kostiumach, nie były to jednak kopie stworzonych już dzieł, tylko twórcza inspiracjami nimi. Wydaje się, że bliższe tej idei, zabawy z formą i określonym stylem, są scenografia i kostiumy Hanny Szymczak oraz choreografia Jacka Przybyłowicza. Ubierając tancerzy i tancerki w uniseksowe kostiumy z wyraźnymi bufiastymi, sięgającymi kolan spodniami, zresztą bardzo gustownymi, operuje niedosłownym przetworzeniem detalu barokowego. 

Wszystkie elementy w "Krótkich kilku sekwencjach" są wariacją na temat estetyki barokowej, jedynie w warstwie muzycznej doszło do powtórzenia oryginalnej muzyki, w pozostałych dominuje twórcze poszukiwanie. Z kolei w "Tamashii" jest powielanie obrazów. Scenografia i kostiumy występują w roli libretta, wprowadzają w epokę i przestrzeń geograficzną, nie wnoszą jednak żadnych nowych treści. Kimono shguna, i autocytaty w postaci skórzanych, czarnych, męskich gorsetów, dyndających przepasek i stringów, ulubiona i znana z wcześniejszych przedstawień poetyka Teatru Ekspresji, wracająca jak autocytat. 

Misiuro nie pierwszy raz tworzy spektakl, u podstaw którego znajduje się jego fascynacja czy zainteresowanie inną kulturą. Przedstawienie staje się próbą stworzenia impresji w innej materii niż werbalna. Czy nie taki cel przyświecał wersji filmowej "De Aegypto", która powstała na podstawie "Opery Egipskiej"? Jednak wtedy nie zabrakło konsekwencji i klarowności przekazu, intensywności barw. Szczególnie w pamięć zapada scena z czymś, co w oddaleniu przypomina zapisany hieroglifami papirus albo fragment malarstwa naściennego z postaciami ludzkimi, zaś gdy kamera przybliża obraz, to wtedy okazuje się, że obiektem obserwowanym nie jest wcale zapisany papirus, lecz kompozycja z zastygłych w bezruchu tancerzy stylizowana na obraz, który zaczyna ożywać. Zaczynają się oni powoli poruszać, utrzymując narzuconą stylizację w zasobie ruchów, nienaturalne ustawieni stóp i całego tułowia. 

Tym razem Misiuro rysuje obraz japoński częściej przez zatrzymanie niż ruch. "Tamashii" inspirowane jest kinematografią Kurosawy (szczególnie w przypadku stylizacji samurajów). Właśnie ów "dynamiczny bezruch", o którym mówiła Jarzynówna-Sobczak kojarzy się ze wschodnimi technikami aktorów-tancerzy, z ich sposobem bycia na scenie i niezwykłą kumulacją energii, koncentracji w ciele. 

Najmocniej w pamięć zapadają kadry z samurajami, wymachującymi wyimaginowanymi mieczami i śmiesznie przesuwającymi się skokowo w linii poziomej i z powrotem, powracających na miejsce, jakby ich ruchy ograniczone były przez niewidzialną siłę. Ustawienie i postawa obrazować miały moment walki, ale ruch wyabstrahowany ze swojego pierwotnego kontekstu, nabrał innego charakteru. Przypomina raczej "piłkarzyki" w salonie gier niż poważną walkę na śmierć i życie. Na dźwięk tętentu końskiego na scenę wpada mężczyzna (przedstawiający konia?) z wydłużonym kagańcem na twarzy, która powiększona kształtem przypomina koński łeb. Inny obraz przywołuje siedzącego samotnie shguna (Jacek Krawczyk) rozmyślającego nad popełnieniem samobójstwa, którego symbolem jest czerwona wstążka, wyciągnięta z pudełka, a później z kostiumu, w okolicy serca. Precyzyjny, skoncentrowany i ostry w każdym ruchu shgun zachwyca. Od zupełnego bezruchu potrafiący przejść błyskawicznie do dynamicznej pozy, zmieniać położenie i ustawienie ciała. Pierwsza sekwencja spektaklu należy tylko do niego. Szkoda, że ten zaczątek jedynej wyraźnie zarysowującej się historii z czasem zanika, rozmywa się, by powrócić w mniej czytelnej postaci pod koniec całego spektaklu. 

Czerwona wstążka odwołuje także do innego przedstawienia. Jest swoistym cytatem, ukłonem w stronę "Carmen" Matsa Eka. W jednej ze scen zalotów Hiszpanka chwyta za podbrzusze kochanka, niespodziewanie wyciągając z rozporka jego spodni czerwoną wstążkę, symbolicznie przedstawiając ich namiętną miłość. 

Ale poza ciekawymi odwołaniami czy cytatami, są również elementy zbędne, np. efekt burzy, podkreślanej w warstwie muzycznej i jeszcze zwielokrotniony przez pojawiający się na ekranie piorun, który raz po raz zasłania kojący obraz bambusowego lasu w kolorze soczystej zieleni. Scena jest zabudowana, część zostanie w trakcie spektaklu odsłonięta. 

Reżyser traci jednak wyczucie dramaturgiczne, niektóre sceny dłużą niemiłosiernie, jest wiele nie wykorzystanych sytuacji. Misiuro prowadzi postaci do konfliktu, kiedy udaje mu się doprowadzić do kulminacji, następuje suspens i bohaterowie się rozchodzą. Nie ma punktów kulminacyjnych, widz ogląda niemal przez godzinę impresje plastycznych jednorodnych motywów japońskich. 

Spektaklem "Tamashii" przerwał Wojciech Misiuro projekcję swojego mitu. Pokazał nam się inny, a zarazem ten sam. W moim odczuciu Misiuro porzucił hasła i idee, które przyświecały mu kiedyś, dotyczące doboru artystów, których sam "lepił" z amatorów, świadomej decyzji, dla kogo tworzy i z kim się identyfikuje. A dziś? "Papuzi gaj" w instytucjonalnym operowym teatrze zamiast "offu" i młodych ludzi z osobowością na widowni, profesjonaliści z baletu, występ połączony w programie z naiwnym w treści baletem. 

Z drugiej jednak strony, nie zmieniła się estetyka, zakochanie w zatrzymaniu, zwolnieniu, a równocześnie kumulacji energii w ciele aktorów. Lepiej by się jednak stało, kiedy za zamianami ideowymi podążyłby zmiany w estetyce. Ale może powtórne narodziny Teatru Ekspresji z góry skazane były na porażkę, bo narodzić się można tylko raz? 

Wieczór miniatur to również znak i zapowiedź, miejmy nadzieję, następujących zmian w repertuarze Opery, znanej z konserwatywnej do tej pory linii, dbającej przede wszystkim o czystość form baletowych, a tym samym stosującej uniki wobec sztuki współczesnej. Po raz pierwszy na deskach Opery Bałtyckiej pojawił się Teatr Okazjonalny, którego reprezentację mieliśmy w postaci Jacka Krawczyka. 

Czy "Tamashii" będzie powrotem "na stałe" Wojciecha Misiury czy tylko przysłowiową kropką nad "i", zamykającą wieloletnią spuściznę Teatru Ekspresji - czas pokaże.

Anna Królica
www.nowytaniec.pl
20 lutego 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...