Misterium bez uniesień

"Parsifal" - reż. Georg Rootering - Opera Wrocławska

Nie wszyscy zapewne wiedzą, że teatr operowy we Wrocławiu był pierwszą sceną w Europie, na której - po prapremierze w Bayreuth w roku 1876 - wystawiono cały Pierścień Nibelunga. Gród na Odrą był bowiem w owych czasach, czyli na przełomie XIX i XX wieku, ważnym ośrodkiem kultu Wagnerowskiej sztuki; słynne były m.in. urządzane tam regularnie "Wagnerowskie Noce", a wśród wykonywanych dzieł nie zabrakło Parsifala, którego we Wrocławiu przedstawiono w formie koncertowej już w roku 1903 (teatralna wersja dzieła, aż do roku 1913, była zastrzeżona testamentem kompozytora wyłącznie dla sceny w Bayreuth)

Kierująca Operą Wrocławską Ewa Michnik nawiązała do tych tradycji, przedstawiając w latach 2003-2006 kolejne części Tetralogii w monumentalnym wnętrzu Hali Stulecia; teraz pokazano Parsifala -już na scenie Opery i przy udziale realizatorów z zagranicy.

Ostatnie z dzieł wielkiego twórcy - być może najdoskonalsze muzycznie, a na pewno w swej treści najgłębsze - nie bez racji nazwane zostało przez autora nie "dramatem muzycznym", ale "uroczystym misterium scenicznym"; jeszcze w połowie ubiegłego wieku niektórzy luminarze życia muzycznego wyrażali przekonanie, że Parsifal to szczytowe osiągnięcie w dziedzinie opery - osiągnięcie, któremu nic nie dorównuje. Można się z tym zgadzać lub nie, jednak nie ulega wątpliwości, że dzieło to nasycone jest niezwykłą żarliwością i uduchowieniem. Autorzy kolejnych inscenizacji starali się - do czasu - te właśnie walory dzieła eksponować, a sugestywny nastrój przedstawień udzielał się widzom. Pamiętam, jak dawno temu, kiedy po raz pierwszy trafiłem na Festiwal w Bayreuth, po wspaniałym spektaklu Parsifala w inscenizacji Wielanda Wagnera nie rozległy się oklaski, a publiczność opuszczała teatr w ciszy i skupieniu, niczym po nabożeństwie w świątyni. Potem czasy się zmieniły kilka lat temu w tymże Bayreuth po przedstawieniu Parsifala, którego realizację nieopatrznie powierzono pewnemu reżyserowi młodszego pokolenia, rozległo się głośne buczenie i gromkie okrzyki w rozmaitych językach: "Hańba!", "Wstyd!", nawet i dosadniejsze. We Wrocławiu na szczęście nie byliśmy świadkami eksperymentów wątpliwej jakości, bowiem autorzy inscenizacji - reżyser Georg Rootering i scenograf Lukas Noll - nawiązali do dawnych, dobrych tradycji, starając się wyraziście pokazać na scenie to, o czym mówi tekst misterium Wagnera. Tyle że zatrzymali się jakby w pół drogi, czyniąc postaci i ich działania nazbyt "zwyczajnymi". I tak wnętrze tajemniczego zamku św. Graala, na drodze do którego "przestrzenią staje się czas", nie przenosi widza w inny wymiar, a rycerze bractwa - nie wiedzieć czemu - przypominają nieco bohaterów przedwojennego amerykańskiego filmu Ludzie w bieli (jego akcja toczy się w środowisku lekarzy); z kolei siedziba czarownika Klingsora przywodzi na myśl mieszczański salon, on sam zaś, w eleganckim czerwonym szlafroku, nie ma w sobie niczego groźnego; bohater tytułowy nie zatrzymuje w powietrzu ciśniętej weń czarodziejskiej włóczni, która tkwi spokojnie w ziemi. Kundry - najbardziej tajemnicza postać dramatu, istota o dwoistej naturze, która (jak wynika z libretta) nie zna ograniczeń czasu i przestrzeni - jest zwyczajną dziewczyną, nie wyposażoną w żadne czarodziejskie atrybuty...

Czy to znaczy, że przedstawienie jest pozbawione zalet? Bynajmniej - jest ich całkiem sporo. Niejedna scena jest ładna i logiczna, a - co najważniejsze - strona muzyczna przedstawienia zasługuje na pochwały. Pod batutą utalentowanego austriackiego kapelmistrza Waltera Gugerbauera orkiestra Opery Wrocławskiej gra znakomicie; pięknie śpiewają chóry przygotowane przez Annę Grabowską-Borys. Wśród solistów premiery znakomicie spisywał się zwłaszcza Michael Baba w roli tytułowej, zresztą niezbyt długiej i wymagającej, a także charyzmatyczny Thomas Gazheli jako nieszczęsny Amfortas oraz jedyny w tym gronie Polak - bas z Wrocławia, Zbigniew Kryczka w roli złowrogiego Klingsora. Szkoda, że wykonawcy dwóch najdłuższych i bodaj najważniejszych w tym dziele partii solowych - fiński bas Johann Tilli jako Gumemanz i Jewgenija Kuzniecowa jako Kundry - nie błysnęli większym zaangażowaniem i ekspresją, poprzestając na sumiennym wykonaniu powierzonych im ról, wobec czego nawet ich przejmujące monologi, "Titurel, der fromme Held" oraz "Ich sah das Kind", nie zapadały głębiej w pamięć słuchacza.

Dobrze, że znowu mamy Parsifala na polskiej scenie. Tym bardziej, że jest to przedstawienie na poziomie godnym uznania. Że zaś zabrakło w nim trochę żarliwości i uduchowienia? - cóż, nawet w najwyżej cenionych ośrodkach sztuki operowej towar to dziś deficytowy.

Józef Kanski
Ruch Muzyczny
20 maja 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...