Mistyczny świat Kimmo Pohjonena

13. Międzynarodowe Spotkania Teatralne Okno

Wyobraźcie sobie, że nagle, zupełnie niespodziewanie, przenosicie się do dawnej krainy Celtów. Siadacie zaciekawieni na uboczu, zupełnie niedostrzegani, a na waszych oczach zaczynają się obrzędy ku czci jednego z bóstw.

Mistyczna muzyka przeszywa każdy milimetr waszej duszy, a śpiewy wprowadzają wasze ciała w nieznane wcześniej drgania. Oddech przyspiesza, a serce dostosowuje swój rytm do regularnych dźwięków przeszywających powietrze. Stajecie się jednością ze wszystkim, co was otacza. Wpadacie w trans. Nierealne? A jednak! Takie oto cuda przytrafiły się osobom, które 6 listopada postanowiły wybrać się na koncert Kimmo Pohjonena. 

Koncert rozpoczął się o godzinie 21.00, na deskach szczecińskiego teatru "Pleciuga". Sala była wypełniona po brzegi i wszyscy z niecierpliwością czekali na wejście fińskiego akordeonisty. Po chwili na scenie pojawił się muskularny wysoki mężczyzna z irokezem na głowie. Najbardziej specyficzny był niezaprzeczalnie jego strój - długa lniana suknia. W dłoniach trzymał akordeon - przyrząd, który miał wprowadzić nas w osłupienie. Czy się udało? Początkowo zastanawiałam się, co ja właściwie tutaj robię. Akordeon? Przecież to instrument dla starszego mężczyzny, który stara się dorobić do marnej emerytury przygrywając turystom na morskiej plaży. Ale w jednej sekundzie moje poglądy rozprysły się jak bańka mydlana. Już pierwszymi dźwiękami artysta zaczął prowadzać nas w swój własny, mistyczny świat.

Na wstępie było to jedynie delikatnie przygrywanie w statycznej, siedzącej pozycji (ten fragment koncertu jeszcze nie wprawiał w zachwyt). Mówię "jeszcze", bo to, co działo się potem uczyniło z tego mężczyzny moje indywidualne, tymczasowe bóstwo. Z każdą bowiem minutą, a nawet sekundą koncertu, na scenie widoczna była coraz większa dawka energii, którą wysyłał w naszą stronę muzyk.

Całe show było idealnie skomponowaną grą świateł, muzyki oraz mimiki i ruchów Kimmo. Niesamowite, jak jeden człowiek może stać się całą orkiestrą i teatrem jednocześnie. To, co tworzy ten artysta nie jest bowiem zwykłą muzyką. Każdy, kto uczestniczył w tym niezwykłym zjawisku potwierdzi, że muzyka, którą komponuje Pohjonen nie ma swojego początku ani końca na akordeonie. 

Wszystkie jego utwory rozpoczynają się bowiem w duszy i dopiero wtedy zaczyna się cały proces, do uczestnictwa do którego zaproszony jest widz-słuchacz. Obserwując całe zjawisko odnosi się wrażenie, iż muzyka przepływa z ciała Kimmo na akordeon, a następnie do naszych uszu. Tak jakby łańcuch skrupulatnie powiązanych ze sobą fragmentów: brak jednego ogniwa rujnuje wszystko.

Pohjonen stworzył idealną kompozycję, w której nie brakuje zupełnie niczego. Niejednokrotnie przyłapałam się na zastyganiu z uchylonymi ustami. Chciałam łapać każdą sekundę jego występu. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby uleciał mi chociaż jeden dźwięk. Z każdym utworem przenosiłam się do innej krainy: raz czułam się, jakbym znalazła się w Paryżu wśród zakochanych par, innym razem byłam nad morzem i wsłuchiwałam się w szum fal, a jeszcze innym - uczestniczyłam w prasłowiańskich obrzędach. Nie byłam sama w swoich doznaniach, albowiem wszyscy wokół mnie w pewnym momencie jakby... zamarli.

Jedynie dziewczyna siedząca dwa rzędy przede mną wykazała "inną wrażliwość". Upust emocjom dawała poprzez rzucanie się po krześle, skakanie, naprzemienne wstawanie i siadanie. Nie ukrywam, iż miałam ochotę dosadnie dać jej do zrozumienia, że bardzo przeszkadza mi jej zachowanie (i zapewne nie tylko mi). Koleżanka chyba zapomniała, że jesteśmy w teatrze, a nie na Woodstocku i że pogo jest w tym momencie zdecydowanie nie na miejscu. Minusem (jednak chyba bardziej odczuwanym przez artystę niż widownię) był także problem z akordeonem, który wszyscy zauważyli przy próbie bisu. 

Dlaczego próbie? Albowiem artyście, mimo najszczerszych chęci, nie udało się zagrać dla nas kolejnego utworu, ponieważ instrument odmówił mu posłuszeństwa. Nawet próby naprawienia go, które podjął z jednym ze słuchaczy, nie dały pożądanego skutku. Akordeon uparcie zapierał się przed ostatnią piosenką. Dało się słyszeć z widowni: "Fiński szajs"... Może jest w tym jakaś prawda?

Podsumuję koncert jednym zdaniem: Owacje na stojąco. To chyba o czymś świadczy, prawda?

Daria Koruc
Dziennik Teatralny Szczecin
12 listopada 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia