Młode głosy. Wolne głosy

„Niepodległości – wieczór I", „Słowacki umiera", reż. Radek Stępień - Stary Teatr w Krakowie

Ostatnio miałem okazję obejrzeć w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie dwa spektakle w ramach jednego wydarzenia, które odbywało się pod wspólnym tytułem Niepodległości – wieczór I. Te dwa przedstawienia, czyli Czartoryska. Artefakty Miry Mańki i Słowacki umiera Radka Stępnia, powstały w ramach konkursu „Młodzi w Starym", zorganizowanego przez NST i Akademię Sztuk Teatralnych w Krakowie. Mam nadzieję, że nie był to ich pierwszy ani ostatni wieczór na profesjonalnej scenie.

 

W zaprezentowanych tego wieczoru spektaklach poruszyła mnie precyzja i umiejętność, z jakimi ci młodzi twórcy potrafią operować słowem. Zachwyciła mnie też dojrzałość, z jaką każdy z nich stworzył na potrzeby swojego przedstawienia tekst, który bardzo dobrze komunikuje się ze współczesnym widzem. Słuchając kwestii wygłaszanych ze sceny, nie jest się zażenowanym ani nie odnosi się wrażenia, że autorom zależało jedynie na wywołaniu szoku. W ich realizacjach można wyraźnie zauważyć pełne zrozumienie tematów, które podjęli, a także, co rzadkie, pokorę wobec słowa i szacunek do widzów.

TRZY SZAFY, JEDNA POLSKA
Mira Mańka polemizuje w swoim spektaklu między innymi z Trylogią Jana Klaty, z Towiańczykami, królami chmur Wiktora Rubina oraz Kosmosem Krzysztofa Garbaczewskiego. Te przedstawienia prezentują rozpad polskich mitów i wartości, które dla reżyserki stają się pretekstem do przekornej próby scalenia tego, co uległo degeneracji. W Czartoryskiej. Artefaktach poszukuje ona możliwości zintegrowania mitu, który byłby „nasz, Polski", mitu, by tak rzec, „naszego pokolenia".

Mańka prowokuje estetycznie i ideowo pokolenie jej współczesnych – milenialsów. Zaprasza widzów na strych, gdzie w szafie kryją się pamiątki z przeszłości, które zbierane przez Izabelę Czartoryską (Beata Malczewska) mają ocalić pamięć o Polsce, Polakach i chronić nasz narodowy mit wielkości i wyjątkowości. Śmieszne i kompulsywne zbieractwo Czartoryskiej, dostrzeganie prawie w każdym przedmiocie wartości narodowej, stają się znakiem ocalonej pamięć, bez której nie ma możliwości zbudowania nowoczesnej i niepodległej Polski. Mańka poprzez swoją inscenizację formułuje także intrygujące pytanie: co pozostanie po pokoleniu przełomu XX i XXI wieku, które zanurzone w świecie wirtualnym i multimedialnym, nie będzie miało prawie żadnego materialnego punktu odniesienia?

Reżyserka odpowiada na to pytanie nie wprost. W przestrzeni sali teatralnej rozgrywa się bowiem dramat między estetyką sceny a widzami, którzy zdążyli przyzwyczaić się do innowacji à la Garbaczewski. Trzy proste szafy z funkcją meblościanki, przez które wychodzą aktorzy, stają się gablotami wypełnionymi przedmiotami z kolekcji Czartoryskiej. To minimuzea na strychu. W nich zostali umieszczeni żywi ludzie, relikty przeszłości, dzieci Izabeli i mityczny Stańczyk (Szymon Wróblewski) z obrazu Jana Matejki. Córka Czartoryskiej, Maria Wirtemberska (Magda Grąziowska), która użyczyła swej twarzy portretom wielu świętych kobiet, oraz jej syn, Adam Jerzy Czartoryski (Błażej Peszek), czy Adam Mickiewicz (Maciej Charyton) są na scenie Narodowego bardziej autentyczni niż niejeden młody widz, którego podobizny zdobią jedynie ściany portali społecznościowych.

Na strychu jest też Niepodległa (Magdalena Mączko). Przypomina chochoła stojącego przed bronowicką chatą. Śpiewa pieśń o niepodległości, patrząc nie na scenę, ale w okno, na nocny Kraków. Nie jest słomianym chochołem. To pełnokrwista kobieta, ubrana w czerwoną sukienkę. Wystawiona na widok publiczny, jak mięso w sklepie, do sprzedania i do zjedzenia na surowo. Nie ma w niej nic mitycznego. Reżyserka odarła ją z jakichkolwiek skojarzeń i wyobrażeń o bohaterkach narodowych, Matkach Polkach czy Penelopach wiernie czekających na swych mężów. Ona jest samoistna, samostanowiąca, niepodległa. Jej doskonały i przejmujący śpiew – finałowy hymn – w którym wyraża istotę swojej egzystencji, ma moc przemiany i budzenia z kamiennego snu. Pozostaje w uszach na długo.

SŁABY. NIEZŁOMNY
Radek Stępień w przedstawieniu Słowacki umiera nawiązuje do figury Księcia Niezłomnego z legendarnego spektaklu Jerzego Grotowskiego. Przenosi ofiarę z ołtarza teatralnej mitologii w przestrzeń sali wystawowej MICET-u.

Juliusz Słowacki – Książę Niezłomny polskiej poezji, który „równy był królom", jak powiedział o nim marszałek Józef Piłsudski podczas uroczystości złożenia prochów poety na Wawelu – jest w spektaklu księciem ułomnym, słabym, leżącym nago na pagórku obrośniętym soczystą, sztuczną trawą. Nie ma w nim nic z poety ogarniętego wieszczym uniesieniem, który wygłasza płomienny monolog na szczycie Mont Blanc.

Postać Słowackiego (Paweł Pogorzałek) nie służy reżyserowi do tego, aby go publicznie znieważać. W Słowackim umiera zamiast kpin i szyderstwa jest inteligentna ironia, która zabija – nomen omen – śmiertelną powagę dawnych inscenizacji romantycznego repertuaru. Ironiczne spojrzenie widoczne jest najwyraźniej w momencie, kiedy Słowacki, Mickiewicz (Maciej Charyton) i Towiański (Robert Ciszewski) – jako widmowo-manekinowa postać Ozzy'ego Osbourne'a w obszernym płaszczu, cylindrze i pomarańczowych włosach – odbywają wspólnie podróż pociągiem. W przedziale wagonu Słowackiemu zostaje powierzona misja cofnięcia się do przeszłości i zabicia cara Rosji Mikołaja I. Tym zabiegiem reżyser zanurza widza w atmosferze niesamowitości. Buduje także dla niego przestrzeń rzeczywistości, która rozciągnięta na cały spektakl, staje się rzeczywistością zawieszoną, funkcjonującą jak gdyby między życiem a śmiercią. Stępień dzięki temu ma możliwość wydobycia postaci z pamięci przyćmionej jakąś bliżej nieokreśloną, śmiertelną chorobą.

Podobna sytuacja wydarza się na początku przedstawienia. Publiczność wchodzącą do sali po spektaklu Miry Mańki wita pracownik zakładu pogrzebowego (Robert Ciszewski). Zaprasza do zajmowania miejsc, oznajmiając przy tym, że: „zaraz zaczynamy", i dodając: „to długo nie potrwa". Od czasu do czasu „dogląda" leżącego na pagórku Słowackiego, sprawdzając, czy żyje. Kiedy wchodzi się na widownię, da się odczuć niepokój i pewnego rodzaju dyskomfort, który potęguje pytanie pojawiające się w myśli: gdzie właściwie trafiłem, czego będę zaraz świadkiem? To wyczekiwanie jest przerażające. Czuć, że to miejsce jest przedsionkiem czegoś ostatecznego i makabrycznego, a widzowie – obserwatorami czyjejś zagłady. W tej przestrzeni tkwi Słowacki rozciągnięty na pagórku, jak na grobowym kurhanie. Życie znajduje się już poza nim, jest nieobecny w swoim ciele, chociaż daje jeszcze oznaki biologicznej egzystencji. Rusza się, ale duch go opuścił. Przeobraża się w zmuzułmanione ciało.

Nadzorcą terenu, na którym rozgrywa się spektakl, jest postać grana przez Szymona Czackiego. Spełnia on na scenie potrójną rolę. Jako redaktor dzieł Słowackiego, miarowo strugając ołówek, wyznacza niepokojący rytm kroków zbliżającej się do poety śmierci. Czacki staje się też jednym z biografów Słowackiego, Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, który zaleca poecie, by w czasie trwania spektaklu pytał gości o godzinę. Trzecią rolą, w którą Czacki wyposażył swoją postać, jest alter ego samego reżysera. Siedzi on w cieniu przy pagórku oświetlonym krystalicznie białym światłem, rozmyślając o tytułowej postaci inscenizacji. Wchodzi z nią w dialog – czasem to strzępy rozmów – wykreślając słowa z jego kwestii (ten towarzyszący rozmowie morderczy odgłos strugania ołówka wzmaga odczuwanie śmierci!), pozwalając Słowackiemu żyć w swojej wyobraźni.

Radek Stępień miał odwagę i siłę, będąc uczniem i współpracownikiem Krystiana Lupy, wykorzystać skwapliwie metody reżyserii, jakie ten stosuje w swojej pracy. Mam tu na myśli szczególnie sposoby budowania, „noszenia" i dojrzewania postaci. Był jednak na tyle śmiały i inteligentny, by nie stać się jego kopistą. Nie osunął się też w banał, chociaż wiele zagrożeń czyhało na niego za rogiem, na przykład trudna przestrzeń sali MICET-u, samodzielne tworzenie tekstu czy reżyserowanie światłem. Potrafił także sformułować myśli w sposób uniwersalny i ukryć swój stosunek do rzeczywistości w taki sposób, by rzeczywistość pozostała tajemnicą i zagadką do rozszyfrowania. Umiejętność budowania tajemnicy jest największą siłą jego artystycznego wyrazu.

WOLNE GŁOSY
W Niepodległości – wieczór I słyszymy wypowiedź dwójki młodych artystów, którzy na progu swej teatralnej kariery zajęli się odważnie tematem wzbudzającym niekiedy dość zagorzałe polityczne polemiki. W ich spektaklach nie ma nieśmiałości w wyrażaniu opinii, proponowaniu widzom tego, czym dziś jest współczesna wrażliwość narodowa i niepodległościowa.

W przedstawieniach Mańki i Stępnia można drobiazgowo śledzić kierunek, w którym podążają, realizując swoje wizje artystyczne, przyglądać się, jaką zdecydowali się wybrać estetykę – modną czy passé – a także którą opcję polityczną reprezentują. Co zjadliwszy w ocenie widz może też poddać testom ich intelekt i rozeznanie w rzeczywistości, zadając pytanie: czy gdyby zabrano im sprzed nosa „Gazetę Wyborczą", to wiedzieliby, co myśleć?

Oczywiście, że można o to pytać, tylko po co? Czy nie warto po prostu usiąść w fotelu i z życzliwością, bez oceniania i oczekiwania „komu dowalą", obejrzeć spektakl? Chyba oczekuję zbyt wiele.

Czartoryska. Artefakty, Słowacki umiera
Reżyseria: Mira Mańka, Radek Stępień
Premiera: 27 września 2019 roku
Narodowy Stary Teatr w Krakowie

Bartosz Rosenberg
Stan subiektywny
2 kwietnia 2020

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...