Młynek

"Grind/r" - reż. Piotr Trojan - TR Warszawa

Opowieść o wirtualnych platformach komunikacyjnych zawiera w sobie setki mikrohistorii, z których nie wszystkie muszą kończyć się "waniliowo". O czym dobitnie mówi nam "Grind/r".

Nowe media stały się rodzajem prolongaty życia. Rozwój technologii i zwrot ku przemyślanym strategiom scenariuszowym wzmacniają immersyjność mediów; ich użytkownik coraz silnej zatraca się w wirtualnym świecie. Gry komputerowe - obecnie o wiele bardziej skupiające się na akcentowaniu indywidualnych wyborów gracza, jak choćby produkcje studia Telltale - to zaledwie wierzchołek spiętrzonego masywu alternatywnej rzeczywistości. Wspomnijmy choćby Second Life, który de facto niewiele ma wspólnego ze zwykłą rozgrywką, skoro platforma masowo wykorzystywana jest do promocji realnie istniejących instytucji (ambasad, redakcji, wytwórni...), a używaną w tym świecie walutę bez problemu można wymienić na amerykańskie dolary (niewierzącym w siłę "wirtualnych" milionów polecam poczytać co nieco o Anshe Chung, czy też raczej Ailin Graef). Portale społecznościowe stanowią nie tyle osobny nurt rozważań, co tworzą temat - rzekę. Proces awataryzacji ma wiele oblicz - raz pozwala na wykreowanie osobowości diametralnie różnej od rzeczywistej, innym razem na stosunkowo subtelne podretuszowanie tożsamości. Jedno jest pewne - w Internecie zawsze mamy do czynienia z kreacją. Gdy dodamy do tego aspekt względnej anonimowości, robi się jeszcze ciekawiej. Wirtualne platformy komunikacji stają się wtedy katalizatorem tego, co wyparte bądź niechętnie akceptowane kulturowo. Zawór zostaje odbezpieczony.

Jak powyższe rozważania odnoszą się do pokaźnego katalogu aplikacji randkowych? Dodajmy zatem dwa do dwóch. Grinder to aplikacja przeznaczona dla homoseksualistów. Działa podobnie jak słynny Tinder - podstawą do kojarzenia partnerów jest geolokalizacja, decyzja o nawiązaniu kontaktu odbywa się na podstawie zaakceptowania zdjęcia profilowego. A teraz szybka wolta ku etymologii słowa - angielskie "grinder" oznacza młynek - do kawy, do mięsa. "Grind" - trzeć, mleć, zgrzytać, kruszyć. Przytoczone znaczenia w dobitny sposób odsłaniają charakter seksu instant - brutalny, zwierzęcy, wykańczający, przypadkowy. Pozwalający na dociśnięcie pedału gazu i odbezpieczenie zaworu. A zatem na realizacje najbardziej perwersyjnych fantazji.

Za przedsięwzięcie zrealizowane w TR Warszawa odpowiedzialny jest Piotr Trojan - reżyser, dramaturg, aktor. Napisany przez niego tekst został oparty na osobistych doświadczeniach. Choć raczej k a ż e nam się wierzyć, że tak jest. Centralnym punktem dość klaustrofobicznej przestrzeni gry jest szeroki ekran-interfejs. Na początku spektaklu pojawia się na nim nota obwieszczająca, że od końca 2014 roku Trojan miał osiemdziesięciu partnerów seksualnych znalezionych za pośrednictwem Internetu. Przytoczenie danych statystycznych wzmacnia poczucie autentyczności widowiska, wiarę w jego stricte dokumentalny charakter. Bodaj najważniejszą nauką wyniesioną z "Grind/r" jest jednak prawdopodobnie płynność granic między prawdą a autorską kreacją. Znamienny jest pierwszy kadr spektaklu (bo właśnie o "kadrach" powinniśmy w tym przypadku mówić). Przestrzeń gry to rodzaj szklanego wybiegu - jest to teren prezentacji, różniący się jednak od tradycyjnego proscenium. Na projektorze pojawia się ekran czatu. Przez dłuższą chwilę widz jest świadkiem wirtualnej wymiany zdań między partnerami. Ubrany w pstrokaty kostium Trojan przez cały czas pozostaje w zasięgu wzroku publiczności. Niewidoczny dla oczu rozmówca nalega na przesłanie zdjęcia twarzy. Chwilę później żąda [!] fotografii członka. Krótka próba masturbacji aktora (zaaranżowana tak, by była widoczna jedynie na ekranie) przypomina raczej karkołomne podrygi. W końcu zrezygnowany Trojan w absurdalny sposób rozciąga członka i wykonuje zdjęcie. Sztuka kreacji ostatecznie zawodzi.

Gdyby spektakl utrzymał ten kurs i konsekwentnie rozwijał refleksję dotyczącą niestabilności granic prawdy i kreacji, to przypuszczam, że byłoby więcej niż dobrze. Niestety, w toku akcji owa refleksja rozpada się na kilkanaście słabo sklejonych ze sobą odłamków próbujących portretować życie warszawskich gejów. I bynajmniej nie skazuję takiej poetyki na zacietrzewioną chłostę! Technikę kolażu stosował przecież Michał Witkowski w swoim "Lubiewie" (kto pamięta słynne określenie "ciotowski dekameron"?) i była to rzecz świetna. W przypadku "Grind/r" wątły kręgosłup narracyjny zawodzi. W spektaklu brak jednego dryfu, który przenikałby wszystkie sceny. Trojan próbuje wymieszać różne ingrediencje w kociołku - raz jest prześmiewczo, zaraz potem "serce szczypatielnoje". Pojawia się perwersja seksu BDSM (i opis idealnego stosunku wkładany w usta zahukanego klienta), pojawia się też obdrapana lamperia i smród kocich szczyn w rodzinnym domu bohatera. Retrospekcje do czasów dzieciństwa nie wzbogacają historii o żaden wymiar (wspomnijmy tutaj "Good Night Cowboy" w reżyserii Kuby Kowalskiego, gdzie sceny powrotów do domu są głównym kluczem mogącym odblokować sensy spektaklu i pozwalającym rzucić światło na pułapkę mechanicznego seksu). Rozumiem próbę zbudowania paraleli - główny bohater, warszawski artysta, jest nie mniej samotny niż grana przez Ewę Szykulską matka. Owe kadry nie mówią nam jednak wiele, a momentami osuwają się w sceniczną grafomanię.

Oprócz serii scen portretujących różne rodzaje relacji istnieje również inna część spektaklu, nazwijmy ją roboczo "encyklopedyczną". Projekcja wideo przedstawia Trojana snującego się po różnych lokacjach Warszawy. Asystują mu Michał Bieliński i Sebastian Pawlak odziani w kostiumy wyobrażające penisy. Bohaterowie filmu pomagają złamać enigmę gejowskich czatów erotycznych, w lekki sposób objaśniając mniej i bardziej tajemnicze skróty. Nie bez znaczenia pozostaje tło - Warszawa z Placem Zbawiciela na czele. W umyśle automatycznie uruchamia się cały strumień konotacji - hipsteriada, lemingi, "pokolenie Ikea". Autor dorzuca jeszcze dresiarzy z Białołęki, która wszak "już nie jest Warszawą". Rozumiem kalejdoskopowy charakter projektu, lecz byłoby ciekawie, gdyby twórcy pchnęli "Grind/r" w stronę analizy socjologicznej. Bo tymczasem "warszawskość" jest wykorzystywana w teatrze jako modne hasełko, miałki sztafaż, z którego nie wynika wiele (vide: "Szczury" Kleczewskiej).

Obcujemy więc z cyklem migawek, który prawdopodobnie ma jakieś głębsze znaczenie dla autora. Ja opuszczam ów fotoplastikon ze sporą dozą wątpliwości Czy Trojan faktycznie przemyślał dramaturgię widowiska? Scena tuż przed finałem; przestrzeń gry zaludniają tańczący mężczyźni. Na przegubach i szyjach błyskają neonowe ozdoby, w tle dudni techno. Ktoś pyta: "Piotrek, a czym ty się właściwie zajmujesz?". Odpowiedź: "Piszę sztukę o gejowskim seksie, lecz brakuje mi jeszcze sceny grupowej". Taka to puenta-nie-puenta, która w mało zgrabny sposób zamyka cały spektakl.

Zbadanie linii demarkacyjnej między fikcją a rzeczywistością, waga internetowej kreacji, szczypta analizy środowiskowej. Rozwinięcie tych tematów wystarczyłoby, żeby uczynić z przedsięwzięcia TR Warszawa coś więcej niż tylko atlas skrajnych zachowań oscylujących głównie wokół przypadkowych tte--tte. Niestety, zostaje grinder, młynek. Obracanie się dokoła własnej osi i przerabianie intrygującego tematu na niezbyt porywającą pulpę.

Agata Tomasiewicz
Teatr dla Was
19 października 2015

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia