Moher i gej - i jest okej!

"Berek, czyli upiór w moherze" - 4. Katowicki Karnawał Komedii

Katowicki Karnawał Komedii znów przyciąga tłumy widzów. Przyciąga przede wszystkim znanymi z seriali oraz filmów kinowych nazwiskami aktorów. Spektakl otwierający festiwal, "Berek, czyli upiór w moherze", właśnie do takich należał - prowadził w rankingach na spektakl najbardziej pożądany przez publiczność z powodu występujących w nich aktorów. Podobno bilety nań rozeszły się zanim jeszcze ruszyła machina promocyjna czwartej edycji KKK.

Bo i po co komu promocja, skoro w obsadzie spektaklu widzimy takie nazwiska jak Ewa Kasprzyk i Paweł Małaszyński. Sukces frekwencyjny murowany. Ale i czy artystyczny także? Cóż – to pytanie wydaje się być bezzasadne z dwóch powodów. Po pierwsze – organizatorzy Festiwalu wcale nie przejmują się głosami poważnych pań i panów krytyków adresując KKK dla „normalnych ludzi”, po drugie – walczą o teatr, który bawi a nie nudzi” i w tych to właśnie ramach należy oceniać każdy z zaproszonych spektakli. Jak więc zatem zdał egzamin z rozbawiania ludzi „Berek, czyli upiór w moherze”? Ano – bardzo dobrze! 

Abstrahując od znanych nazwisk oraz komediowego charakteru produkcji sztuka była prostą co prawda, ale nawet zgrabnie skomponowaną historią o dwójce samotnych ludzi: starszej pani Annie, bogobojnej katoliczce, tzw. „moherowym berecie” (określenie to, jak wszyscy wiemy, wywiedziono z politycznych przepychanek międzypartyjnych i ochrzczono nim pewną grupę społeczną) oraz o geju Pawle, który mimo „udanych randek” czuje się nieszczęśliwy, gdyż nie umie znaleźć „tego jedynego”. Takie zestawienie dwóch, jakże różnych, charakterów i wrzucenie ich, dosłownie, do jednej klatki (schodowej!) musi poskutkować trwałym konfliktem. Sąsiedzi nawzajem sobie dokuczając, doprowadzają do niefortunnego wydarzenia – Anna spada ze schodów i łamie nogę. W konsekwencji jej jedynym opiekunem staje się znienawidzony sąsiad. Często spotkania skutkują – jak się można domyślać – zbliżeniem emocjonalnym. Zawiązuje się między Anną a Pawłem nić porozumienia prowadząc do kłębka dużej sympatii. 

Z pewnością niejednego widza zaskoczyła kreacja Ewy Kasprzyk. Obsadzana przede wszystkim w rolach kobiet atrakcyjnych, tutaj została zmuszona ukryć swoje atrybuty kobiecości – świetny makijaż i fryzurę oraz dekolt – i znaleźć nieco inny sposób gry aktorskiej. Trzeba przyznać, że owo przeistoczenie wyszło jej na piątkę – czasem trudno nawet było rozpoznać w przygarbionej, szurającej nogami po podłodze podstarzałej Annie aktorkę o nazwisku Ewa Kasprzyk. Jest w swojej roli bardzo przekonująca, zwłaszcza gdy wszechwiedzącym tonem wypowiada swoje sądy typu: na „adidasa” [AIDS] zapadają tylko zboczeńcy i „gieje”. Pomagają jej w tym dobrze dobrane szczegóły scenograficzne (mieszkanko w stylu „wojujący PRL” plus religijne bibeloty typu poduszka z wyhaftowaną św. Teresą), kostium (podomka, bezbarwna bluzka wpuszczona w długą spódnicę, prochowiec, torebka przewieszona przez przegub dłoni i bezapelacyjny hit – wypchane gazetą moherowe berecisko) i charakteryzacja (zwisający biust, zaczesane włosy). Nie sposób nie polubić tej postaci, zwłaszcza kiedy przyznaje, że źle oceniła swojego sąsiada. Gdyby tylko takie tolerancyjne babcie istniały naprawdę!

Mimo że sztuka rozpisana była w ten sposób, że większe pole do popisu pozostawiała Ewie Kasprzyk to dzielnie wtórował jej Paweł Małaszyński jak sąsiad gej. Aktor co prawda korzystał z niezbyt wyszukanych środków ekspresji, ale chyba udało mu się wykreować wrażliwego homoseksualistę – w każdym razie publiczność go „kupiła”.

Warto dodać, że autorem „Berka…” jest Marcin Szczygielski – pisarz, architekt wnętrz, znany szerokiej publiczności z tego, że… jest partnerem życiowym krytyka filmowego, Tomasza Raczka. Znajomość orientacji seksualnej autora zmienia nieco sposób patrzenia zarówno na sam spektakl jak i na Szczygielskiego – pozwala stwierdzić, że autor „Berka…” ma do siebie sporą dawkę dystansu, a tekst niejako jest wynikiem bezpośredniego doświadczenia piszącego ze światem zewnętrznym. Można zatem oddać autorowi sprawiedliwość i powiedzieć, że odważnie postąpił biorąc się za tak bliską sobie problematykę, dodatkowo ujmując ją w klamrę skromnej, ale jednak, ironii.

Podsumowując – kto chce, ten może zarzucić scenariuszowi schematyczność, przewidywalność, postaciom typowość (choć była to typowość typowo polska, w innym kraju model „moherowego beretu” z pewnością by nie zaskoczył) , a dialogom pewną wulgarność i prostackość powiedzonek (choć niektóre z nich rzeczywiście autorowi się udały!), ale – jak już ustaliliśmy – czepialstwo w stosunku do treści (formy zresztą również) jest tutaj (czyli na KKK) nie na miejscu. Myślę, że należy spojrzeć na spektakl z drugiej strony – pochwalić fakt, iż Teatr Kwadrat nie zaserwował nam kolejnej zagranicznej farsy, w której zwykle nie chodzi zupełnie o nic! A w „Berku…” o coś chodzi! O to, żeby przełamać pewne stereotypy na temat polskiego społeczeństwa, o to, żeby uwrażliwić nas, widzów na ciche cierpienie znajomych, których mijamy na ulicy, o to, że warto pielęgnować relacje międzyludzkie i zawierać nowe, o to wreszcie chodzi w „Berku…”, żeby pokazać, iż życie jest piękne nawet jeśli ma się HIV, jest się starą i despotyczną matką albo córką z niską samooceną.

Marta Odziomek
Dziennik Teatralny Katowice
22 stycznia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia